Artykuły

Skandal nie tylko w Güllen

Spektakl "Wizyta starszej pani" w reżyserii Magdaleny Piekorz w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Małgorzata Ruda w Teatrze.

W programie do katowickiej "Wizyty starszej pani" zamieszczono dwa aforyzmy. "Sprawiedliwość mieszka na dnie pełnego worka" - "Nic się na świecie nie zmienia. Wszystko jest kwestią sumy, nie sumienia". Spektakl wyreżyserowany przez Magdalenę Piekorz w Teatrze Śląskim jest dość wierną ilustracją tych złotych myśli. Niestety także dość powierzchowną, bo tragikomedię Dürrenmatta trudno zamknąć w tak ciasnych ramach. W tym świecie rzeczywiście wszystko można kupić - i sprawiedliwość, i sumienie, i śmierć, i szczęście. Ale tylko śmierć jest prawdziwa, jakość innych towarów pozostawia wiele do życzenia, została sfałszowana.

Autor uważał, że jest wystarczająco okrutny, i dlatego zalecał inscenizacyjny umiar w dozowaniu horroru. Wolał łagodną groteskę i zapewniał czytelników i inscenizatorów, że gülleńczycy nie są źli, tylko "lekkomyślni i wierzą, że wszystko jakoś się ułoży", po prostu "ulegają pokusie". Zalecał grać "Wizytę" "w sposób jak najbardziej ludzki - ze smutkiem, nie z gniewem, ale również z humorem". O ile ostatnia sugestia jest niewątpliwie prawdziwa, choć piekielnie trudna do zrealizowania na scenie, to apologia mieszkańców Güllen wydaje mi się ryzykowna. W każdym razie nie sprawdziła się na scenie Teatru Śląskiego. Reżyserka i scenograf tak bardzo chcieli skontrastować niewinną biel pejzażu małego, zubożałego miasteczka z ponurym sensem rozgrywających się tam wydarzeń, że stworzyli scenerię bajki dla dzieci oraz postaci farsowych bezmózgowców - niezdolnych do refleksji, nie umiejących przewidywać wiecznych optymistów.

Białe miasteczko z kościołem, fabryką, z domkami jak dla lalek tłoczącymi się na proscenium, z migotającymi w oknach światełkami i dziecinną kolejką, która dopiero za chwilę zatnie się na jakimś zakręcie. Znacznie później na flugach zjadą makiety wielkich bloków, żebyśmy nie mieli wątpliwości, że Güllen się modernizuje i degraduje. Nadal jednak jest sielsko i biało, żadnych obrzydliwości. Jest jeszcze druga, "prawdziwa" stacja na scenie, nijaka - ani ładna, ani brzydka, ani bogata, ani biedna. Raczej opuszczona, rzadko używana. Miasto czeka na miliarderkę, Klarę Zachanassian. Miasto liczy, że rodaczka wesprze je finansowo. Władza jak to władza, nie jest przygotowana do powitalnej fety, zwłaszcza że wyczekiwana zbawicielka przyjeżdża wcześniej, stać ją na samowolne zatrzymanie pociągu, który od dawna nie staje w zapyziałej mieścinie. W pierwszych scenach przedstawienia nie ma napięcia, poczucia, że to wizyta ostatniej szansy - zdecyduje o być albo nie być Güllen. Zamieszanie farsowe, byle widz się śmiał.

Klara (gościnnie Anna Polony), ubrana oczywiście na biało, jak na bogatego anioła zbawiciela przystało, bardzo wytworna, podejrzanie frenetycznie śmieje się z tego, co się nie udaje, wyraźnie zadowolona z organizacyjnych wpadek. Przyjechała tu po czterdziestu latach i pragnie spotkać się z miłością swego życia, sklepikarzem Illem. Czterdzieści lat temu Ill wybrał dobrze prosperujący sklepik i nie tylko porzucił brzemienną Klarę, ale też przekupił świadków i skompromitował ją. Dziecko umarło. Klara w burdelu poznała miliardera, który był dostatecznie bogaty, żeby ją poślubić. Wyleniały, tłusty lowelas Ill wierzy, że czar i pamięć młodzieńczej miłości pozwolą mu wydusić od Klary miliardy, które uratują miasteczko. Tymczasem stara dama przyjechała do Güllen po głowę Illa, przyjechała kupić sprawiedliwość i nie ma wątpliwości, że ją kupi - przywiozła nawet trumnę dla niegdysiejszego amanta. Zapłaci miliard, jeśli ktoś zabije jej byłego kochanka.

W przedstawieniu Piekorz pierwsze sceny rozgrywane są w zgodzie z estetyką nadwyrazistej farsy obyczajowej. Reżyserka dba o to, abyśmy nie myśleli źle o gülleńczykach. Są europejczykami, więc propozycję starszej pani ze świętym oburzeniem odrzucają. Ta scena w przedstawieniu jest mało wyrazista, źle rozegrana przestrzennie i niewiarygodna emocjonalnie. Dotknięci niemoralną propozycją gülleńczycy wysuwają się dość wolno zza stołów, drepcą w gęsim szeregu zdezorientowani, rozczarowani. Aktorzy mają ewidentnie techniczne kłopoty z opuszczeniem sceny i te kłopoty - a nie konflikt społeczności z miliarderką - koncentrują uwagę widzów. Ich niemrawość udziela się nawet Annie Polony - Klara Zachanassian cierpliwie czeka na swoje zejście ze sceny. Jej pewne siebie "ja poczekam" dochodzi tylko do widowni, nie do mieszkańców Güllen. A w mieście, w którym nocował Goethe, kwartety pisał Brahms, skandal moralny nie może być zaakceptowany. Jeśli ta jedyna scena jawnego buntu wobec miliarderki przebiega niemrawo, jeśli brak w niej prawdy, to nie sposób później pokazać stopniowego grzęźnięcia w długach i złudzeniach na temat dobrej Klarci. Ci gülleńczycy są przede wszystkim praktyczni - z czegoś przecież trzeba żyć, należy wykorzystać koniunkturę. I aktorzy ten praktycyzm dość bezkrytycznie akceptują, nie chcąc demonizować swoich bohaterów. Mają wszak błogosławieństwo autora. Ale tak, moim zdaniem, nie da się grać "Wizyty starszej pani". Nie da się rozgrzeszać człowieka z pazernej chęci, aby więcej mieć, niż być, z pospolitej łapczywości, jeśli one prowadzą do zaniku ludzkich uczuć, każą mordować, niszczyć.

Bajkowa stylizacja dekoracji łagodzi też w znacznej mierze obraz małomiasteczkowej nędzy. Gülleńczycy sprzedają swoje sumienie za lepsze mleko, dobre papierosy, gatunkową wódkę, szykowną kieckę, przyzwoity garnitur, nowoczesne auto i nowe inwestycje. Ich apetyt rośnie szybko. Klara Polony pamięta własną nędzę, więc jakoś ich rozumie, ale ta wiedza służy jej do zastawienia pułapki. Ponieważ została skrzywdzona, jest w niej tylko żądza odwetu i chęć moralnego unicestwienia bezdusznych mieszczuchów,

którzy udawali, że nie widzą jej krzywdy. Klara Zachanassian dokonuje zemsty, ale ten akt nie przynosi jej ulgi. Odnosi się wrażenie, że raczej trzyma się kurczowo wymyślonego niegdyś planu, który realizuje po latach, nie czując już smaku zwycięstwa. Upór wydaje się najbardziej charakterystyczną cechą osobowości Klary, ale zemsta nie czyni jej wolną - przeciwnik jest przecież tak marny. Klara wraca do tego, co zostało zmarnowane, daremność powrotu nuży ją jednak, choć też napełnia negatywną energią. Kobieta od początku wie, jak skończy się ta historia.

Rola Polony zaskakuje. Jej Klara ma w sobie rzeczywistą dystynkcję, jest damą, która od czasu do czasu daje do zrozumienia, że to tylko rola, że damą tylko bywa. Z premedytacją udaje dobroduszność i szczerość. Bawi ją wprowadzanie w błąd nielubianych krajanów. Szeroki uśmiech ma przekonać o jej dobrych intencjach, nieco nadwyrazisty sposób artykulacji, wyakcentowanie pytań zawierających półjawną groźbę czy żądanie pod adresem sprawujących władzę zdradzają despotyzm. Nieustanne kontrolujące i badające słuchaczy spojrzenia nie maskują, a podkreślają czujność i specyficzny... rodzaj czarnego humoru. Klara bawi się nadziejami gülleńczyków, ich kłamstwami. Z satysfakcją niszczy nieudolną idealizację swojego wizerunku, tropi pochlebstwa. Ona może sobie pozwolić na prawdę, żebrzący gülleńczycy nie. Odwiedza miejsce miłosnych schadzek, ale drugi raz nie da się nabrać Illowi. Ten tłusty, śmieszny, nieszczery mężczyzna, któremu zawsze chodziło tylko o pieniądze, budzi jej politowanie, a może nawet obrzydzenie. Klara nie ma co do siebie złudzeń, ale też i nie ma kompleksów, jest dostatecznie bogata i dostatecznie stara, by demonstrować swe kalectwo, by się nim bawić i chełpić. Kiedy przedstawia Illowi lub gülleńczykom kolejnego męża, to chodzi jej tylko o pokazanie swojej władzy. Jest konsekwentna, bardzo konkretna i nieubłagana, jak piekło, które w sobie nosi. O czym myśli wśród promieni słonecznych przedostających się przez szpary Petersowej stodoły, ubrana w ślubną suknię? Chyba nie o niegdysiejszej miłości. Raczej o zmarnowanym życiu, o śmierci.

Tak naprawdę Klara tylko raz jest ludzka, w ostatniej rozmowie z Illem, kiedy próbuje odpowiedzieć na jego pytania dotyczące dziecka. Gdy okazuje się, że nie tylko on nic nie wie na ten temat, ale i ona nie pamięta oddanego "do ludzi" maleństwa. Łączy ich to nieprzeżyte życie. W tej scenie Ill Wiesława Sławika jest rzeczywistym partnerem Klary Polony. Dwoje zmęczonych życiem ludzi żegna się ponad słowami, są rzeczywiście pogodzeni z losem, który dla siebie stworzyli.

Finał przedstawienia jest równie mało wyrazisty i przekonujący, co początek, jakby nie dokonał się mord zaakceptowany przez wszystkich z rozsądku i uświęcony przez prawo. Jakby ekspiacja Illa, że stworzył potwora, wystarczyła za morał dramatu, jakby nikt nie zauważył, że biedni gülleńczycy wcale się nie przejęli, że teraz świat stał się burdelem. Burdel im nie przeszkadza, jeśli jest luksusowy. I wciąż jest dużo rzeczy, których nie posiadają. Wystarczy zapytać rodzinę Illa, zwłaszcza jego lubiącą etole żonę (świetna, wyrazista w pazerności Bogumiła Murzyńska).

Rolą Klary Zachanassian Anna Polony obchodziła pięćdziesięciolecie pracy w polskim teatrze i największym, niezaprzeczalnym sukcesem tego przedstawienia jest, że artystka mogła stworzyć rolę bardzo charakterystyczną dla swojego warsztatu. Dobrze umotywowaną psychologicznie, logiczną, nie czułostkową, a przecież liryczną i dramatyczną. Jej postać, ten smutny potwór, zawsze wie, co mówi, nie obawia się śmieszności, schowana za maską gadatliwej starszej damy ujawnia zło, kalectwo swoje i świata. Współtwórczyni legendy Starego Teatru, aktorka Swinarskiego, Jarockiego, Wajdy, Hübnera, Kutza, Lupy, Babickiego, Cieplaka, swojego święta nie obchodziła na scenie, której zawdzięcza sukcesy. Doprawdy trudno to wyjaśnić.

Małgorzata Ruda - krytyk teatralny, publikuje w "Dekadzie Literackiej" i "Teatrze", mieszka w Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji