Artykuły

Aktor za karę

- Ja mogę rolę, którą grałem 10 lat temu, po krótkim przypomnieniu tekstu, bez problemu odtworzyć - mówi WIESŁAW GOŁAS.

Wiesław Gołas [na zdjęciu] urodził się w 1930 roku w Kielcach, wychował w rodzinie piłsudczykowskiej. Zapewne poszedłby w ślady ojca, zawodowego oficera i trafił do kadetów, jednak wojna wszystko zmieniła. Na szczęście zmieniła, bo Gołas to jedno z największych zjawisk w historii polskiego aktorstwa. Znamy go z takich filmów, jak "Szkice węglem" (debiut filmowy), "Chudy i inni", "Prawo i pięść", "Ogniomistrz Kaleń", "Mąż swojej żony", "Żona dla Australijczyka", "Potop", "Dzięcioł", z popularnych seriali: "Czterej pancerni i pies", "Kapitan Sowa na tropie", "Droga", "Alternatywy 4". Ukochaną jego rolą zawsze był fredrowski Papkin, którego grał w teatrze jeleniogórskim, do którego dostał się tuż po ukończeniu studiów w 1954 roku, w Teatrze Dramatycznym za dyrekcji Gustawa Holoubka, i w Teatrze Polskim, w którym grał najdłużej, aż do emerytury. Jest aktorem bardzo żywym, dynamicznym, choć, jak mówią jego koledzy, nie do określenia, nie do skopiowania, nie do sparodiowania. Gołas jest jeden w swoim rodzaju.

Z Wiesławem Gołasem rozmawia Bogdan Kuncewicz.

Jest Pan niezwykle popularnym i lubianym aktorem, w swoim środowisku uchodzi Pan za jednego z najlepszych i najbardziej utalentowanych w historii powojennego teatru polskich aktorów, którzy mogliby zagrać wszystko: od Hamleta po "Dziady" i "Operetkę". Uchodzi Pan też za jednego z najbardziej niewykorzystanych artystów w Polsce.

Czy jestem niewykorzystanym aktorem? Każdy artysta czuje niedosyt. Poza tym sprawa wykorzystania czy nie wykorzystania leżała poza mną, bo przecież ktoś mnie angażował lub nie. Natomiast ja nie wydzwaniałem do reżyserów, nie błagałem o role. Szczerze mówiąc, w teatrze zawsze miałem sporo roboty. Niekiedy reżyser lub dyrektor usilnie namawiali mnie, bym przyjął rolę. Wielokrotnie migałem się, obawiając się, że nie podołam zadaniu. W latach młodzieńczych przetrzymywano mnie za kulisami, ponieważ chciałem wskoczyć na scenę i grać. Po wielu latach wypychano mnie na scenę, gdyż często zastanawiałem się, na ile jestem interesujący a na ile jest to sprawa kredytu popularności. Powiedział pan, że mógłbym zagrać wszystko, od Hamleta po "Dziady" i "Operetkę". Uczciwie powiem, narażając się aktorom dramatycznym, że ja Hamleta nie lubię. On mi nie odpowiada, psychicznie jest mi daleki. To takie rozgrymaszone dziecko na zamku. Oczywiście, doskonale go rozumiem, ale nie chciałem go nigdy zagrać. Co prawda grałem wiele lat temu w "Hamlecie" reżyserowanym przez Gustawa Holoubka na deskach Teatru Dramatycznego rolę Laertesa, bowiem potrzebny był ktoś znający szermierkę. Holoubek grający Hamleta powiedział mi cicho na ucho: "Weź tę rolę, bo boję się, że ktoś wydłubie mi oko". Byłem dość sprawny w szermierce, zresztą wykładałem w szkole teatralnej ruch sceniczny i szermierkę.

Sprawność swoją w szermierce pokazał pan m.in. Francuzom. Grał Pan Gila w "Paradach" Potockiego, zdaniem niektórych recenzentów, jedną z najważniejszych ról w polskim teatrze. Po paryskim występie Francuzi napisali: "Polacy pokazali Francuzom, na czym polega szermierka"...

Takich recenzji, jak wówczas w Paryżu, nie miałem nigdy w Polsce. Pojedynkowałem się z Pokorą, a potem chciano mnie zaangażować do paryskiego teatru. Francuzi mówili, że takiego ruchu, takiej szermierki nie widzieli w żadnym teatrze. No cóż, zawsze byłem bardzo żywym aktorem.

Wielu Pana kolegów twierdzi, że jest Pan pechowcem, bowiem ma Pan olbrzymi talent artystyczny, zmysł aktorski, ale wykorzystuje Pan swoje umiejętności jedynie w 65 procentach na scenie i w 30 procentach na planie filmowym. Dlaczego film tak bardzo Pana nie kochał?

Dawno temu naraziłem się... reżyserowi Bohdanowi Porębie, który był bardzo ważną osobą w polskiej kinematografii. Powiedział, że mnie załatwi... I załatwił, ponieważ nie miałem w filmie propozycji. Jedynie postawił na mnie Stanisław Bareja, dając duże pole do popisu, pozwalając proponować, sugerować, co bardzo sobie cenię. Dużo ról w filmie odmówiłem, nie chcąc się powielać i grać ciągle tych samych chłopków roztropków.

Niektórzy aktorzy, jak np. Jan Nowicki, uważają, że aktor do teatru powinien wejść z nieprawdopodobną bezczelnością i pewnością siebie...

Poznałem kiedyś Jana Nowickiego. To zupełnie inna psychika. On lubi narzucać swój punkt widzenia, swoją osobowość, a ja wręcz przeciwnie, jestem cichy, raczej wstydliwy i bojazliwy. Uważam, że każdy spektakl powinien zaczynać się od garderoby, bo to właśnie tam kształtuje się atmosfera, która będzie towarzyszyła nam na scenie. Wiadomo, że aktorstwo jest zawodem konkurencyjnym. Ścigamy się, chcemy być tym najlepszym, najbardziej widocznym punktem na scenie, chcemy uzyskać jak najwięcej braw. Każdy spektakl to ring, a sędzią jest widownia. Ona decyduje - kto lepszy, kto gorszy. Jednak zanim wyjdziemy na "ring", powinniśmy zadbać o to, by było sympatycznie. Dlatego też zawsze dążyłem do tego, by stworzyć jak najlepszą atmosferę, robiąc choćby żarty kolegom. Koledzy często, jeden do drugiego, mówili: "Uważaj na Golasa..." Niemniej moje żarty nigdy nie burzyły idei przedstawienia. Miały na celu stworzenie sympatycznej, przyjacielskiej atmosfery.

Jeden z Pana kolegów kiedyś powiedział: "Gołas w teatrze zawsze tryska olbrzymim humorem, robi kolegom kawały, natomiast na planie filmowym najczęściej bywa spięty, aczkolwiek zdarza mu się też zrobić jakiś żart, bo to go mobilizuje i regeneruje". Czy to prawda?

Dziennikarze i widzowie niekiedy pytali, dlaczego tak rzadko gram w filmie i jestem filmowo niewykorzystany. Trudno powiedzieć generalnie, natomiast długie przerwy między filmami spowodowały, że stałem się spięty na planie filmowym. Gdy potem stawałem na planie, kontakt z kamerą był dla mnie grozą.

Porozmawiajmy o Pana żartach...

One są niezauważalne przez widzów. Kiedyś w Teatrze Dramatycznym grałem z Janem Świderskim w "Zemście". Świderski grał Cześnika, ja Papkina. Rejenta grał Gustaw Holoubek. Świderski był bardzo pazernym i zazdrosnym aktorem. W jednej ze scen miałem za zadanie usiąść obok niego na kanapie, natomiast on miał mnie lekko klepnąć. Za każdym razem klepnął mnie tak, że pięć jego palców odciskało się na moim ciele. Raz usunąłem się i w efekcie palnął ręką w kant kanapy tak, że mu zdrętwiała. Wtedy cicho powiedział do mnie: "Jeden zero Panie Wiesiu, jeden zero". Była to dla mnie rzecz niezrozumiała, nie mogłem pojąć jego reakcji. Chciałem się odwdzięczyć. Dowiedziałem się, ile Świderski zarabia w Teatrze Ateneum. W Dramatycznym występował gościnnie. Zarabiał 4 tysiące. Bardzo dużo, jak na owe czasy. Potem w jednej ze scen, w trakcie dialogu Cześnika z Papkinem, podczas krótkiej pauzy, zdążyłem powiedzieć mu na ucho, że mam 4,5 tysiąca gaży. Tak się zdenerwował, że nie wiedział, jak dalej grać. Potem chodził i pytał, ile ten Gołas tak naprawdę zarabia. Innym razem wyczułem, że jest zbyt gotowy, że nie słucha kwestii tylko automatycznie klepie tekst. Uznałem to za nieuczciwość wobec widzów i partnerów, i zacząłem mówić wolno swoją kwestię tak, że on już nie wytrzymywał. Musiał słuchać tego, co mówię, i uważać. To były moje żarty.

Niektórych zadziwia Pana wrodzony humor. Jeden z recenzentów kiedyś napisał: "Humor Golasa to zjawisko wręcz nadprzyrodzone. W czasie okupacji, jako 13-latek, złożył przysięgę w Szarych Szeregach. Był łącznikiem, nosił rozkazy oddziałom AK w Górach Świętokrzyskich, miał pseudonim Wilk. Pół roku przesiedział w niemieckim więzieniu w Kielcach, z którego uciekł. Pomimo tych doświadczeń w powojennym liceum im. Śniadeckiego uchodził za najweselszego w klasie. W1949 roku nie dostał się do krakowskiej PWST, bo szły za nim papiery o okupacyjnej przeszłości. Niejednokrotnie musiał z tego powodu cierpieć, ale nigdy nie stracił humoru i chęci do żartów"...

Prawdą jest, że w czasie okupacji byłem w Szarych Szeregach. Mam legitymację kommbatancką. Natomiast nie jest prawdą, że uciekłem z więzienia. Po prostu słychać było wystrzały armatnie, Rosjanie byli tuż, tuż, i Niemcy uciekając na motocyklach w popłochu rozpuścili więźniów. Siedziałem wtedy w celi. To prawda, że życie miałem dość ciężkie. Niejednokrotnie sam się zastanawiałem, dlaczego ja obdarzony tak niewesołym losem, mam w sobie tyle poczucia humoru i jestem raczej wesołkiem niż smutasem.

Czy to nie są pozory?

Potwierdzam, że jestem raczej wesołkiem niż smutasem. Dodaję, że tylko na zewnątrz, bo tak naprawdę mam w sobie więcej dramatu niż humoru.

Był Pan zawsze lekkoduchem. Dlaczego więc wybrał Pan tak ciężki zawód?

Za karę!... Strasznie nie lubiłem się uczyć. Interesowała mnie piłka, koledzy, a nie książki. Przechodziłem z klasy do klasy "jak słoń przez igielne ucho", jak mawiała moja mama. Nauka mnie nudziła. Najgorsza była matematyka. Niemniej pani Barbara Chwatowska w gimnazjum uznała, że muszę być aktorem. I zostałem aktorem.

Ukochaną Pana rolą zawsze był firedrowski Papkin, którego zagrał Pan ponad 300 razy. Mówi Pan w wywiadach: "Papkin jest liryczny i zadziorny, żartuje, śmieje się, płacze, umiera rzekomo otruty. Jest w nim wszystko z mojego zawodu". Czy Pan wie, że niektórzy Pana koledzy twierdzą, że ma Pan dużo z Papkina? Wojciech Młynarski w piosence o Panu ujął to tak: "Tutaj dyskus się zaczyna i domysłów masa, ile Golas ma z Papkina, a Papkin z Golasa"...

No tak, Wojtek Młynarski zna mnie doskonale. Papkin to mój cały zawód. Gdybym był wykładowcą w szkole teatralnej, powiedziałbym swoim studentom, że całe to okrutne aktorstwo mieści się w Papkinie, który jest poetycki, śmieszny, naiwny, zadziorny...

No właśnie, zadziorny. Podobno kiedyś w łódzkim SPATIF-ie, podczas zdjęć do filmu "Czterej pancerni i pies", rzucił się Pan na pijanego dziennikarza?

Na ten temat są różne wersje. Ta jest prawdziwa. Rzeczywiście, miało to miejsce w łódzkim SPATIF-ie, gdzie w przerwie do zdjęć chodziliśmy na obiady. Pewnego dnia, gdy Pieczka, Gajos, Press i ja, czyli załoga czołgu "Rudy", siedzieliśmy przy stole i spożywaliśmy obiad, wszedł pijany mężczyzna, prawdopodobnie był to jakiś dziennikarz. Widząc nas rzekł: "Och, moje kochane małpy". Koledzy spojrzeli na mnie i rzekli: "Wiesiek, uspokój się". Mówię, że jestem spokojny. Na to oni: "Uspokój się, uspokój". Pijany mężczyzna usiadł przy stole obok i rzekł: "Gołas, pokaż tę szparę między dwoma przednimi zębami". Nie wytrzymałem, podszedłem do pijaka i "capnąłem" go za klapy. Wszyscy spodziewali się, że go uderzę, że zrobię coś adekwatnego do mojej gwałtowności, a ja po prostu go odepchnąłem. Odszedł. Zdążył powiedzieć: "Bohaterowie są zmęczeni" i zniknął. Na tego typu chamstwo odpowiadam różnie. Ale na tyle jestem zawsze opanowany, że wiem, co robię. Niektórzy ludzie są zdziwieni, ponieważ jestem bardzo gwałtowny, zdenerwowany, ale nikomu krzywdy nie robię. Taką mam naturę.

Jeden z recenzentów kiedyś napisał: "Każda rola, którą Gołas zagrał w filmie, to co najmniej w pięćdziesięciu procentach on sam. Są wyjątki: Tomasz Czereśniak z "Pancernych" to 65 procent Gołasa, ogniomistrz Kaleń, to 75 procent, a Marianek z serialu "Droga", to aż 95 procent"...

Nie, nie sądzę. Na pewno Tomasz Czereśniak z "Pancernych" nie odpowiada 65 procentom mojej osobowości. Natomiast Marianek z serialu "Droga" pisany był specjalnie dla mnie. Autor scenariusza znał dość dobrze moją psychikę, osobowość, w efekcie czego nie miałem wiele do zagrania w tym filmie. Wystarczyło być sobą. Natomiast w "Ogniomistrzu Kaleniu" miałem sporo do zagrania. Rzadko chwalę filmy, w których grałem, ale do "Ogniomistrza Kalenia" mam sentyment szczególny. Powiem panu w sekrecie, że początkowo tę rolę miał grać Mariusz Dmochowski. Reżyser Petelski wziął mnie na zdjęcia próbne. Potem zatelefonował do mnie mówiąc, że Mariusz Dmochowski jest ode mnie lepiej zbudowany i widz bardziej mu a nie mi uwierzy, ponieważ Kaleń przechodzi wiele różnych trudnych sytuacji życiowych, wymagających olbrzymiego wysiłku fizycznego. Po upływie dwóch dni zatelefonował do mnie kierownik produkcji - Król, z którym wcześniej spotkałem się na planie filmowym i powiedział: "Panie Wiesławie! Oglądałem zdjęcia próbne. Pan będzie grał Kalenia. Cały czas byłem z Panem". Odparłem, że reżyser Petelski jest innego zdania. Na to on: "Nie, nie, on już wie o tym. Krępował się do Pana zadzwonić".

Dlaczego Dmochowski nie zagrał Kalenia?

Prawdopodobnie dyrekcja Teatru Narodowego, w którym grał, nie chciała go puścić do tego filmu.

Czy często miał pan kłopoty z pamięcią i nie mógł nauczyć się roli?

Nie. Po prostu zawsze długo się uczyłem, długo "wbijałem w głowę" tekst roli. Zaczynając rolę, czytając scenariusz, już wiem, jak zagrać, jak wygląda postać, jak chodzi itp. Uzupełnieniem jest słowo tekstowe. Tu zaczynają się schody. Niektórzy koledzy uczą się tekstu błyskawicznie, a potem wyrzucają go z głowy. Natomiast ja mogę rolę, którą grałem 10 lat temu, po krótkim przypomnieniu tekstu, bez problemu odtworzyć.

Tego zazdrościł Panu kiedyś Andrzej Łapicki?

Nie zazdrościł. On po prostu podczas próby teatralnej nerwowo chodził po korytarzu i coś mruczał pod nosem. Zaintrygowało mnie to, więc pytam, co nie umiesz tekstu? "Umiem, ale nie wiem, jak to zagrać" - rzekł. A ja na to: Patrz, cholera. Ja wiem jak zagrać, ale nie umiem tekstu. Pytam, jak się uczy roli: "No wiesz, siadam w fotelu, czytam tekst, przymykam oczy, powtarzam i umiem" - odpowiedział. A ja mu na to: Popatrz, a ja gdy tylko siądę w fotelu, przeczytam tekst i przymknę oczy, zaraz zasypiam... A tak na marginesie, Andrzej Łapicki zawsze słynął ze znakomitej pamięci.

Podobno w ogóle nie ma Pan pamięci do twarzy. Słyszałem, że kilkanaście lat temu leciał Pan do USA i całą noc przesiedział w kuchni ze stewardesą, przyjemnie sobie rozmawiając i popijając drinka. Natomiast, gdy następnego dnia przyszła po przedstawieniu za kulisy, spytał Pan: kto to jest?

Nie, nie, to był dowcip. Pamięć wzrokową mam doskonałą. Po prostu ona z koleżanką przyszła na przedstawienie, oczywiście już nie w mundurkach stewardes. Widząc ją zażartowałem, pytając: kto to jest? Powiem panu szczerze, że mnie nie wolno żartować, bo robię to bardzo autentycznie, przekonywująco, i ludzie sądzą, że wyrażam prawdę. Kiedyś w Teatrze Dramatycznym tak zażartowałem, że dyrektor Gustaw Holoubek o mało nie dostał zawału serca. Graliśmy tego dnia "Zemstę". Wchodzę do teatru i widzę Świderskiego i Holoubka. Podchodzę i pytam: ccooo ddisia graamyyy? Koledzy dziwnie na mnie spojrzeli. Powtórzyłem: ccoo giś graaa?... "Pijany, cholera, pijany" - słyszę. Holoubek wpadł w panikę, wstał z fotela, krzyczy, zastanawia się co robić. Widząc potworne zdenerwowanie uspokoiłem ich, że to żart. Holoubek z wrażenia usiadł i złapał się za serce. Zawału nie dostał, ale ja dostałem porządny opieprz. Innym razem moja sąsiadka kupiła sobie mercedesa. Dwa dni później, idąc chodnikiem, widzę, że jadą. Udaję więc porządnie pijanego zatrzymując auto. Zatrzymali się, ale kątem oka dostrzegam, że to jednak nie oni, że pomyliłem sąsiadów z kimś innym. Nie wiem, co robić, bo zdaję sobie sprawę, że mnie poznali.

I jak Pan z tego wybrnął?

Odwróciłem się i "dałem dyla".

Ma Pan dobry humor, niemniej sprawia Pan wrażenie, jakby Pana coś trapiło...

Tak, trapi mnie moja osoba...

Jak to rozumieć?

Po prostu, tak jak mówią, do 60 roku życia idzie się pod górkę, a po 60-tce leci się z tej góry i hamuje nogami tak jak Kaczor Donald.

Hamowanie z humorem?

No tak, lata lecą a ja wciąż żartuję. Otoczenie do tego się przyzwyczaiło. Niekiedy nie mam humoru. Wtedy ludzie się dziwią i szepczą, że coś się stało, że mam poważny problem. Moim problemem jest uciekający czas, przemijanie.

Rozmawiał: Bogdan Kuncewicz

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji