Artykuły

Z gęby w gębę

- Kiedy myślałem, że do końca życia będę kojarzony z Ferdynandem Kiepskim, zadzwonił do mnie nikomu podówczas nieznany Patryk Vega i zaproponował rolę w "Pitbullu". Przejście od Gebelsa do Ferdka było czymś fantastycznym. Wchodziłem w inny świat, którego po miesiącu też miałem dość. Nie ma ucieczki z gęby jak w inną gębę - mówi ANDRZEJ GRABOWSKI.

Z Andrzejem Grabowskim , aktorem rozmawia Robert Taborski

W pewnym serialu, którego spora część Polaków nie docenia, a jeszcze większa - nie rozumie, ważną rolę gra portret przodka Czym parał się pana ojciec?

- Studiował na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, na kierunku kształcącym korpus dyplomatyczny. Nie zdążył obronić pracy magisterskiej, bo wybuchła wojna, a po wojnie historia gwałtownie się zmieniła i studia były ojcu psu na budę. Pracował jako kierownik zaopatrzenia w zakładach chemicznych w Alwerni.

Daleko pada jabłko od jabłoni?

- A skąd! Ojca ciągnęło do sztuki. W czasach licealnych brał udział w spektaklach teatralnych, a na studiach dorabiał, statystując w Teatrze im. Słowackiego. Mówił: "Grałem z Juliuszem Osterwą!". Prawda była taka, że Osterwa grał, a ojciec stał obok. No, ale jednak. Kochał teatr, dużo o nim mówił, organizował spektakle. Pamiętam, że w jednym z nich miałem grać chłopca, który nie ma ręki. Zastanawiałem się, jak sobie poradzą z tym problemem. Nie doceniając siły iluzji, uznałem, że rękę mi utną, i nie zgodziłem się na występ. Poza tym byłem bardzo wstydliwy.

Mit Galicji był żywy w pana rodzinie?

- Jako dziecko chodziłem do stolarza Stanisława Walczyńskiego, który, heblując deski, opowiadał o Franzu Josefie i Galicji. Ponieważ w domu stolarza było klepisko, myślałem, że Galicj a może mieć z nim coś wspólnego. Rzecz wyjaśniła mi mama. Stanisław Walczyński wsławił się tym, że będąc wójtem, jeszcze przed I wojną światową, kiedy z aeroklubu w Krakowie przyleciał nad Alwernię samolot, a wszyscy ludzie pouciekali, on, czując się odpowiedzialny za całe miasteczko, wyskoczył na rynek, podniósł ręce do góry i krzyczał: "Duchu Święty, nad Alwernię, nad Alwernię!".

Hrabal!

- A ja myślałem o Fellinim. Oczywiście Alwernia to nie Rimini sportretowane w "Amarcord", ale było coś podobnego. Raz w tygodniu do miasteczka przyjeżdżało objazdowe kino prowadzone przez Sylwestra Kapcia. Do świetlicy schodzili się wszyscy mieszkańcy, niosąc z domów własne krzesła. Okna zasłaniano prześcieradłami i kocami. Pan Sylwester włączał projektor, który warczał i terkotał. Gdy puszczano filmy dla dorosłych, ktoś w sali odsłaniał nam, dzieciakom, fragment okna. Wdrapując się na paczki, podglądaliśmy to, co się dzieje na ekranie. Pamiętam "Rzymskie wakacje" z Audrey Hepburn i Gregorym Peckiem, a zwłaszcza scenę, kiedy biegną przez Rzym i lądują na barce przy Zamku św. Anioła, otoczonej platanami, gdzie odbywała się potańcówka. Było to dla mnie coś nadzwyczajnego, bo lokalne zabawy kojarzyły się z reklamą: "Gra orkiestra doborowa! Bufet obficie zaopatrzo-ny!".A były tylko kanapki z mielonką i ogórkiem kiszonym. Grano poleczki, oberki, mazurki. Na koniec chłopy się popiły i się biły Naprawdę bardzo się przejąłem tą sceną na barce. Filmem, zamkiem i mostem Anioła. To było jak relacja z Marsa. Poczułem żelazną kurtynę i pomyślałem, że nigdy tam nie pojadę. Tymczasem w 1997 r. dostałem jedną z głównych ról we włoskim filmie "Ballada o czyścicielach szyb" w reżyserii Petera del Monte. Ostatnia scena była dla mnie trudna: miałem nagi biec przez Rzym - nagi, bo garnitur splamiłem krwią, a goniła mnie świnia, którą wcześniej ukradłem. Nie wiedziałem, gdzie będziemy kręcić. Reżyser powiedział tajemniczo: "Zobaczysz". Wsiedliśmy do samochodu. Podjechaliśmy dokładnie tam, gdzie stała barka w "Rzymskich wakacjach". Pomyślałem sobie: "Boże drogi! Kiedy miałem 10 lat, marzyłym miejscu, a teraz jestem tu, grając jedną z głównych ról we włoskim filmie. W tym samym miejscu, gdzie Audrey Hepburn i Gregory Peck. Co z tego, że nie wyglądam jak Gregory i jestem nagi? Co z tego, że za partnerkę mam świnię, a nie śliczną Audrey? Najważniejsze, że jestem wmiejscu, o którym marzyłem!".

Pierwszy poszedł do szkoły aktorskiej pana brat Mikołaj,

- Kiedy ja rano zdawałem egzamin do szkoły teatralnej, on wieczorem bronił pracy magisterskiej. W tym samym garniturze. Był mój i uszyty na miarę. Taki, jaki nosił Marek Grechuta - dwurzędowy, wcięty. Dziś może trudno w to uwierzyć, ale byłem dosyć podobny do Grechuty. Dziewczyny w mieście wiedziały, że ja to ja, a mimo to podchodziły do mnie i prosiły o autograf, który w imieniu Grechuty im dawałem.

Jak wyglądał pana egzamin?

- Zdarzyła się dziwna historia. Od początku byłem przygotowany do pisania o Wyspiańskim, ale kiedy spałem u Mikołaja w akademiku, opowiadał mi, że chciałby bardzo zagrać w "Weselu Figara" Beaumarchais'go. Przyszedłem na egzamin, pytanie brzmiało: "Jaką rolę chciałbyś zagrać?". Zacząłem sobie przypominać, co Mikołaj mówił mi o Figarze, i o tym pisać. Nie wiedząc nic! Wypadłem strasznie i znalazłem się pod kreską. Szalę goryczy przelała świadomość, że gdybym miał punkty za pochodzenie, nie byłoby problemu. Ale nie miałem. Mikołaj był wtedy na obozie oficerów politycznych, gdzie wysyłano wszystkich adeptów aktorstwa. Wysłałem mu telegram: "Odrzucony za pochodzenie!". I Mikołaj natychmiast został wezwany przez dowódcę, bo wszystkie telegramy byty czytane przez cenzorów.

Ale co z panem?

- Przyjęto mnie po odwołaniu. W "Pani Twardowskiej" jest takie określenie: "Hulaj dusza, piekła nie ma". Wziąłem sobie tę zasadę do serca. Miałem 17 lat, byłem najmłodszy, ale z legitymacją studenta szkoły teatralnej mogłem wejść do każdego nocnego lokalu. Zabawa trwała trzy lata. Aż dostałem dwóję u profesora Jerzego Jareckiego. "Daję panu dwóję nie dlatego, żeby pan nie był aktorem. Będzie pan aktorem, ale nie teraz. Teraz jest pan na to za głupi". Wziąłem się do roboty. Powtórzyłem trzeci rok i zamiast dwójek miałem piątki. Z Jurkiem Kryszakiem poszedłem do Teatru im. Słowackiego. Mieliśmy te same warunki fizyczne. Było pewne, że albo ja zacznę grać, albo on. Padło na niego. Po roku nie miałem na co czekać i skorzystałem z propozycji Ryszarda Smożewskiego, dyrektora Teatru im. Solskiego w Tarnowie. Tam zacząłem grać to, co powinienem i nie powinienem. Nie narzekałem. Pójście na prowincję nie oznaczało wyroku. Kultura była dobrze dotowana. Zagrałem Belusa, główną rolę w adaptacji "Przepraszam, czy tu biją?" Marka Piwowskiego. Spektakl Smożewskiego był wizjonerski. Jeździliśmy z nim po całej Polsce.

Proszę powiedzieć o MW2.

- To był zespół młodych wykonawców muzyki współczesnej założony przez Adama Kaczyńskiego pod ko-niec lat 60. Występowali w nim Mikołaj, Jan Peszek, Andrzej Kiera Interpretowali Johna Cage'a i naszego Bogusława Schaeffera, który współtworzył grupę. Na początku było to dla mnie coś niezrozumiałego. Zanadto odbiegało od teatru, w jakim występowałem. Dołączyłem do MW2 dopiero wKTBr^Ledy pojechaliśmy z Kwartetem dla czterech aktorów na festiwal w Atenach w teatrze Heroda pod Akropolem. Spektakl był po angielsku, nie znałem go ni w ząb, nauczyłem się jednak tekstu na małpę. Odnieśliśmy gigantyczny sukces. Do garderoby przyszli widzowie. Gratulowali, chcieli porozmawiać, ajamówiłem po angielsku, ale tylko na scenie. Bardzo się dziwiłem, że jak wydawałem jakiś dźwięk, ludzie się śmiali. W garderobie nie wiedziałem, co powiedzieć. Wymyśliłem, że mam zdarte gardło. Tak strasznie mi było wstyd. Wtedy postanowiłem nauczyć się angielskiego.

MW2 to była genialna szkoła dla aktora.

- Szkoła ekspresji, wyobraźni, improwizacji. Bardzo dużo się nauczyłem w sztukach Schaeffera. "Scenariusz dla trzech aktorów" był oparty na improwizacji. Musiałem błyskawicznie odpowiadać na to, co proponowali Mikołaj i Janek. Tak się rozluźniłem, rozwibrowałem, że na warsztatach w Holandii uczyłem pianistówjak się gra muzykę współczesną, chociaż nie miałem o fortepianie zielonego pojęcia. Improwizowałem! Najważniejsza była ekspresja. To zaowocowało w spektaklach Mikołaja opartych na literaturze sarmackiej - "Opisie obyczajów" księdza Kitowicza oraz "Listopadzie" i "Pamiątkach Soplicy" Rzewuskiego. Tworzyliśmy teatr oparty na aktorze i adaptacji. Kiedy Andrzej Wajda obsadzał mnie gościnnie w "Weselu" w roli Jaśka, miałem 40 lat. Zapytałem: "Dlaczego ja?". Odpowiedział, że był na "Scenariuszu dla trzech aktorów" i zobaczył, że gramy inaczej.

Dostał pan za tę rolę główną nagrodę aktorską na festiwalu w Opolu,

- Gustaw Holoubek i ja.

Zarówno adaptacje Kitowicza, Rzewuskiego, jak i Gombrowicza pokazały, że polskość jest zaklęta w języku, gadaniu, przerysowanej narracji, subiektywizmie, egoizmie, w którym Polacy się spełniają. A właściwie zatracają.

- Kiedy Jerzy Jarocki przygotowywał się do prapremiery "Ślubu" w Dramatycznym, próbował z nami tekst w krakowskiej szkole teatralnej . Jerzy Stuhr grał Henryka, aja Kanclerza. Zakochałem się w Gombrowiczu i napisałem o nim pracę magisterską - w 1973 r., gdy cały Gombrowicz był dostępny tylko w Jagiellonce po uzyskaniu specjalnego zezwolenia. Po roku spędzonym wbibliotece miałem cały zeszyt zapisany cytatami. Do dziś pamiętam niektóre. "Ten naród bez filozofii, bez świadomej historii, intelektualnie miękki, duchowo nieśmiały, naród, który zdobył się tylko na sztukę poczciwą i zacną, rozlazły naród lirycznych wierszopisów, folkloru, pianistów, aktorów, w którym nawet Żydzi się rozpuszczali i tracili jad".

Kiedy ogląda się "Kiepskich", widać link między ciemną stroną polskości uchwyconą przez Gombrowicza a zdegradowanym sarmatyzmem Ferdka i jego rodziny.

- Śmiejemy się z tego, co jest krzywą gębą sarmacji - z sarmatyzmu blokowego, podwórkowego. Kompleksów, wybujałej wyobraźni, megalomanii. Śmiejemy się z samych siebie. Śmiejemy się z widzów. Postaci i sytuacji nie można brać wprost. Jeśli nawet gramy głupio, to kierując się gombrowiczowską zasadą "im mądrzej, tym głupiej". Naprawdę trzeba było wielkiego talentu scenarzystów, żeby to, co głupie, stało się mądre. To była specjalność Gustawa Holoubka, który w najbardziej głupim dowcipie potrafił odnaleźć drugie dno.

Przed Kiepskimi była "Boża podszewka".

- Pamiętam, jak Iza Cywińska cieszyła się, że robi pierwszy film o Kresowiakach. Tymczasem dostaliśmy od nich na odlew. Oczekiwali, że będę chodził po polach w lnianym ubraniu i rozdawał dzieciom cukierki. Coś w rodzaju "Nad Niemnem" albo "Żeńców" Szymona Szymonowica. A pokazaliśmy prawdziwych ludzi. Przecież to nie była historia wymyślona Teresa Lutkiewicz-Urbanowicz opisała swoją rodzinę, dziadka hulakę i matkę, która zwariowała. Trudno mieć pretensje do drzewa, że urosło krzywe. Grałem knura wiejskiego ganiającego za babami. Protesty słano do prezydenta Kwaśniewskiego, żądając, żeby zdjął film z anteny. Pamiętam spotkania z ludźmi psioczącymi na serial. Najzabawniejsze, że sąsiadka Izy, która była w komitecie protestacyjnym, kilka lat po premierze, gdy powtarzano "Bożą podszewkę", powiedziała do Janusza Michałowskiego: "Pana żonajest mądrą kobietą - wszystko zmieniła i teraz jest dobrze". Obejrzała ten sam film, ale przyzwyczaiła się. Po "Big Brotherze" okazał się niewinnym serialem, który pokazywał życie.

Jak pan został Gebelsem?

- Kiedy myślałem, że do końca życia będę kojarzony z Ferdynandem Kiepskim, zadzwonił do mnie nikomu podówczas nieznany Patryk Vega i zaproponował rolę w "Pitbullu". Zbaraniałem, ale byłem zachwycony. Niestety, producenci nie zgodzili się na mnie, Uznali, że gęba Ferdka przylgnęła do mnie na zawsze.

Na szczęście dla mnie Vega nie dostał pieniędzy i po dwóch latach zgłosił się do mnie znów. Musiałem być gotowy od pierwszego dnia, zaatakować rolę od razu, zagrać brutalnie. Ostrzygłem się na łyso, zmieniłem fizyczność i psychikę. Po paru miesiącach kręcenia "Pitbulla" byłem wręcz chory. Wiadomo, że to film, że nie wykopywaliśmy trupa naprawdę, że syn nie zabił matki. Ale działała aura i brutalny język.

Przejście od Gebelsa do Ferdka było czymś fantastycznym. Wchodziłem w inny świat, którego po miesiącu też miałem dość. Nie ma ucieczki z gęby jak w inną gębę.

A jednak pan przed nimi ucieka. Dwa lata temu na gdańskim Targu Węglowym na koncercie "Jest dobrze - piosenki niedokończone" zadebiutował pan jako wokalista

- Czułem wtedy ogromny stres, ale poszedłem za ciosem i dałem się namówić na nagranie albumu "Mam prawo... Czasami... Banalnie" z pięknymi tekstami Jana Nowickiego, Jana Wołka, Andrzeja Poniedzielskiego i Krzysztofa Nowaka. Pozostałe zaproponował Krzysiek Niedźwiecki, kompozytor muzyki różnorodnej - bluesa, reggae, rapu i tanga. Nie myślę o żadnym tournee, bo to kameralna płyta. Ale cieszę się, że jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji