Music-hall
Ciekawe, jaką atrakcyjną moc przyciągającą posiadają pewne, powtarzane poprzez całe stulecia, wątki tematyczne w scenopisarstwie. Na przykład - motyw trefnisia - wesołka, nosiciela wesela i rozrywki dla otoczenia, a kryjącego pod maską śmiechu "własne zranione serce". ,,Śmiej się, pajacu..." łka bohaterski tenor w coraz to innej tonacji i w mniej lub bardziej zróżnicowanym libretcie w każdej epoce na wszystkich niemal scenach świata; i zawsze może liczyć na skwapliwe przyjęcie ze strony audytorium, oczekującego z napięciem owego dreszczyku łatwej emocji i napięcia, jakiej mu niewątpliwie dostarczy efektowna kontrastowość "duszy aktorskiej".
Zresztą, popularność, jaką cieszy się tego rodzaju tematyka wśród szerokiej publiczności, nie jest chyba jedynym powodem, dla którego tak często sięgają po nią różnego kalibru przybytki sztuki widowiskowej wydaje się, jakby i sam teatr z nieco perwersyjnym upodobaniem wyładowywał jakiś swój utajony kompleks w owym ekshibicjonistycznym obnażaniu żałośnie wykrzywionej twarzy spod beztroskiej maski histriona. Nawet najbardziej płaskie i nijakie pod względem literackim ramoty sceniczne, pospolite, operujące zewnętrznym efekciarstwem sztuczydła - mogą się zwykle poszczycić zainteresowaniem jakiegoś wybitnego artysty: aktora czy inscenizatora, który ożywia swoim talentem, intensywnością swej wizji, i prawdą przeżycia sztampę papierowych tworów. Któż z generacji przedwojennej nie pamięta kreacji Jaracza jako rozpi-jaczonego aktora, w "Artystach" Wattersa i Hopkinsa, melodramatycznym szlagierze amerykańskim, z takiej właśnie kategorii?...
Ale bo też owi tani bohaterowie spod znaku "tragicznych pajaców" mają swą wspaniałą parantelę. Ich niezapomniani protoplaści, to chyba ród owych błaznów, ulubionych jeszcze przez Renesans, którzy poci pokrywą niewybrednych kawałów, uciesznych łamańców i sprośnej anegdoty wygarniali nieraz gorzkie i dosadne prawdy swym mocodawcom: i tym autentycznym władcom i wielmożom, którym służyli w życiu jako trefnisie z urzędu, i tym, często bardziej okrutnym i trudniejszym do opanowania, co stanowili ich audytorium i widownię, gdy występowali jako "igrce" na widowiskach publicznych. A potem geniusz Szekspira nadał im godność najwyższą, podnosząc ich do rangi nieśmiertelnych opiekunów obłąkanych monarchów; albo pocieszycieli wygnanych książąt; albo niezrównanych kompanów szumnej zgrai oczajduszów, obiboków i łgarzy, zabawiających się w wesołej gospodzie pod trzej-królową gwiazdą. Jakąkolwiek piastowali funkcję, zawsze znajdowali czas i miejsce, by, korzystając ze swoich błazeńskich przywilejów, wypalić niejedną admonicję pod adresem możnych tego świata; albo w refrenie czarującej piosenki zawrzeć szczyptę gorzkiej mądrości i zadumy nad losem człowieka i nad sensem istnienia.
Archie Rice - bohater ostatniej sztuki młodego angielskiego autora, Johna Osborne'a - zdaje się łączyć obydwie funkcje takiego teatralnego "entertainera". Odnajdujemy w nim bez trudu wszystkie tak dobrze, znane nam rysy: pasję teatralną połączoną z całkowitym zanikiem dyscypliny i poczucia odpowiedzialności; nieujarzmiony instynkt wiecznego wagabundy; nieuleczalny alkoholizm ... no i ów szczególny fluid, który od tego nieudanego aktorzyny i zmarnowanego, nędznego człowieka płynie pomimo wszystko, i któremu w jakiś niewytłumaczalny, ale oczywisty sposób ulegają kobiety, rodzina, i - przez pewien czas przynajmniej - nawet trzeźwi managerzy teatralni i ludzie interesu.
Ale ten Archie Rice, drugorzędny artysta music-hallu, reprezentuje również ów tragiczny dylemat "człowieka śmiechu": zabawia widzów kabaretowych, a za stereotypowym dowcipem konferansjera i piosenkarza kryje swoje osobiste dramaty: uwięzienie i śmierć "na polu chwały" syna-żołnierza; zmarnowaną młodość drugiego syna; notoryczny brak środków do życia; kłopoty rodzinne ... Tylko że ten wesołek dnia dzisiejszego, ten entertainer z drugiej połowy XX wieku, to także współcześnik epoki wielkiego kryzysu, obywatel walącego się w gruzy imperium; to nieodrodny syn pokolenia porażonego prądem integralnego relatywizmu, poczucia chwiejności istnienia i egzystencjalistycznej desperacji. I tym właśnie sprawom daje wyraz w swoich dowcipnych monologach i piosenkach; o nich mówi i śpiewa w swoim teatrzyku do audytorium, które zarazem stanowimy my wszyscy, zgromadzeni na sztuce Osborne'a widzowie. Nam ciska w twarz swą gorzką, bezsilną prawdę o pięknym urządzeniu tego świata.
John Osborne, angielski "wściekły" ("angry young man") postanowił napisać sztukę o "naszych czasach": o wielkim oszustwie, wielkim rozczarowaniu i wielkiej pustce. Można by tu dodać jeszcze: o wielkim buncie - buncie młodego pokolenia wobec starszych, którzy zgotowali im tak wspaniałe dziedzictwo; ale ten bunt ma też wszelkie cechy charakteryzujące całą epokę: jest dziwnie wiotki, statyczny i, mimo pewnych gromkich akcentów, pełen sceptycznej rezygnacji już z samego założenia.
Za scenicznych reprezentantów swego oskarżenia Osborne obrał środowisko bardzo specyficzne: Archie Rice'a i jego rodzinę; jego ojca - starego Billy Rice'a, znakomitego niegdyś aktora music-hallów, jego żonę, Phoebe, rozhisteryzowaną pod wpływem przepicia, prymitywną, wulgarną i lekkomyślną, ale w gruncie poczciwą z kościami kobiecinę; synów, z których jeden ginie w niesławnej wojnie kolonialnej, a drugi ma zmarnowane życie z powodu uporu, z jakim wzbraniał się wziąć udział w służbie wojskowej ("non-obedience"), z córką, odważną i rozumną dziewczyną, ale która przeżywa dramat złamanej miłości, ponieważ nie może znaleźć wspólnego języka ze swym chłopcem, nie umiejącym zrozumieć jej nowych społecznych zainteresowań i jej buntowniczej postawy. Wszyscy ci ludzie piją bez przerwy, do upadłego, z zapamiętaniem i wyraźną inklinacją do samo-unicestwienia; nasuwa to wręcz analogię z orgiastycznym szałem wczesnego średniowiecza: tak właśnie - mutatis mutandis - musiały wyglądać owe zbiorowe psychozy, ogarniające całe wielkie gromady ludzkie w ich lęku wobec grożącej czarnej zarazy, lub końca świata roku tysiącznego.
Wszystko to ma wielką dynamikę i ekspresję: ale czy tło oraz bohaterowie zostali szczęśliwie dobrani - z punktu widzenia siły argumentacyjnej dla podparcia nadrzędnej oskarżycielskiej tezy autorskiej? Artyści - aktorzy music-hallu, w dodatku z tak krańcowym i wyjaskrawionym przedstawicielem tego "species" jak Archie - nie mogą być wszakże uważani za typowy "materiał dowodowy". Ogromną większość ich niepohamowanych reakcji, niekonsekwencji ich postępków, łatwości, z jaką dają się opanować zniechęceniu i indolencji, braku odpowiedzialności i anarchistycznych skłonności - w naszym odczuciu da się sprowadzić raczej do ich indywidualnej struktury psychicznej i nerwowej; do dyspozycji wrodzonych i związanych z obyczajami i trybem życia tego właśnie, bardzo specyficznego środowiska. Autor wprawdzie uczynił z Phoebe - żony Archie'ego - sprzedawczynię w magazynie konfekcyjnym, a z Jane - jego córki - urzędniczkę, ale i tak czujemy, że decyduje tu zasadniczy fluid, płynący od osoby i obyczajów głównego bohatera. Zresztą, jest to typowa rodzina aktorska; wiadomo, że cechy charakterystyczne dla przedstawicieli tego gatunku ludzkiego są szczególnie silne i łatwo udzielające się najbardziej nawet znormalizowanym członkom takiego klanu; że zarażają często nawet różnych, najbardziej peryferyjnych jego satelitów.
W tym właśnie, tak bardzo nietypowym wyborze bohaterów i środowiska, leży według mnie - główny błąd sztuki. My tu, na przykład, z uśmiechem niemal rozrzewnienia słuchamy pełnych jadowitego sarkazmu natrząsań się z ust tych zgorzkniałych Brytyjczyków, na temat różnych urządzeń socjalnych ich kraju - w rodzaju ubezpieczeń, rent starczych i chorobowych, itp. Trzeba by było posłuchać, co na ten temat mieliby do powiedzenia bardziej przeciętni i solidni, bardziej zwykli obywatele. A cała groźna prawda o klęsce: klęsce moralnej i politycznej, intelektualnej i obyczajowej, jaka zawisła nad tą społecznością, nabrałaby chyba wymowy bez porównania ostrzejsze, gdyby została zobrazowana na przykładzie choćby urzędnika na poczcie, czy komiwojażera sprzedającego damskie kosmetyki.
Drugą słabość sztuki widzę w jej wszystkoizmie. Osborne kieruje swą buntowniczą admonicję właściwie pod adresem całego świata: ustroju politycznego swojego kraju, indolencji i starczego uporu swego rządu; pod adresem działaczy i intelektualistów, biznesmenów i filozofów, generałów, artystów i spokojnych mieszczuchów. W tym wojowniczym zapędzie wali trochę na oślep, a taka uniwersalna rąbanina zawsze osłabia celność i precyzję uderzenia. Ale to już zapewne cecha młodzieńcza, związana z odległym jeszcze od statecznej dojrzałości, wiekiem autora.
Sztukę poza tym znamionuje zdecydowany talent dramaturgiczny. Znakomite wyczucie postaci; świetnie odmierzone efekty dramatyczne; poczucie czasu scenicznego (bardzo rzadka właściwość!); i dialog - prężny, drgający od napięcia, a skondensowany; pozornie rozpraszający się w fantazyjnych dywagacjach, a nie tracący ani na moment swej wewnętrznej, żelaznej celowości: mimo kapryśności skojarzeń, mimo ciągłych niespodzianek i zaskoczeń myślowych - podległy w istocie zawsze konstrukcji dramatycznej: akcji, charakterystyce, nadrzędnej koncepcji myślowej. Język autentycznie współczesny, język naszej epoki: skrótowy, ekonomiczny, obnażający raczej system nerwowy, aniżeli tzw. "przeżycie"; język dosadny, operujący gwarą dzisiejszych metropolii, ale nigdy nie trywialny. I cóż za role! Nic dziwnego zresztą; jak wiadomo autor, poza niewątpliwym darem pisarskim, posiada jeszcze jeden przywilej: jest sam człowiekiem teatru, aktorem.
Przedstawienie "Music-hallu" w Teatrze Współczesnym jest niewątpliwie jednym z najlepszych osiągnięć tej sceny, i w ogóle jednym z najbardziej wykończonych i czystych w sensie artystycznym spektakli warszawskich. Wszystkie elementy reżyserii Axera: jego technika prowadzenia aktora, ukazywania postaci raczej od strony temperamentu, nastroju, zaabsorbowania intelektualnego, aniżeli poprzez wyładowywanie emocjonalne; ustawianie dialogów - niejako bezosobowe - bez ostentacyjnego "kontaktowania się" partnerów w sensie podpatrzonej "jak w życiu" rodzajowości; jego suchy humor, ironia i nonszalancja, starannie pokrywająca wszelkie wzruszenia; wszystko to znalazło wyjątkowo celne zastosowanie w tej sztuce, której sam materiał tekstowy odznacza się właśnie podobnymi właściwościami. Jeżeli chodzi o środki tzw. inscenizacyjne, to pewne wątpliwości budzi tylko uformowanie "strony music-hallu" - tj. tych partii, w których Archie występuje niejako bezpośrednio jako piosenkarz; Axer daje mu tutaj zawsze za tło cztery rozebrane dziewczyny, mające reprezentować cały przepych i rozpasanie wielkoświatowego kabaretu. Sądzę, że to zbyteczne. Podobno w przedstawieniu praskim zastosowany był tu olbrzymi aparat inscenizacyjny z wielką ilością statystów - czy raczej statystek - i streaptisem, mogącym zadowolić najbardziej wyrafinowane gusty w tym względzie. Być może, że tam takie poparcie gry aktorskiej było konieczne i dawało jakieś niezwykłe rezultaty. Natomiast w londyńskim Palace Theatre oglądałam w tych momentach samotnie stojącego na froncie sceny Laurence Oliviera, który obywał się bez najmniejszych akcesoriów dodatkowych: było to wstrząsające. Myślę, że Axer mógł był zaufać i sobie - jako reżyserowi, i Kondratowi jako wykonawcy i zgodnie z charakterem: całego spektaklu wydobyć sens istotny i wyraz tych fragmentów wyłącznie poprzez interpretację aktorską; rezultat artystyczny jak sądzę, byłby bardziej przekonywający, pomimo braku owych olśniewających efektów towarzyszących.
Natomiast wszystkie sceny rozgrywające się w ramach mieszkania Rice'ów wydają mi się bezbłędne: w swym rytmie, tonacji, i w całej atmosferze: nerwowej, rozgadanej, hałaśliwej tryskającej je m'en fiche'yzmem, a pełnej jakiegoś rozpaczliwego napięcia - typowej atmosferze naszych czasów.
Pod względem aktorskim spektakl stoi bardzo wysoko. W pierwszym rzędzie jeżeli chodzi o Archie Rice'a w wykonaniu Józefa Kondrata. Jest to, bez żadnej przesady, wielka kreacja. Zapewne, Kondrat z natury swoich właściwości aktorskich zdaje się niejako predestynowany do tej roli: jego nerwowy temperament, jego zdolność do błyskawicznej zmiany nastrojów, lekkość i swada, skłonność do pewnej egzageracji i emfazy w połączeniu z auto-ironią; a przy tym jego ekspresyjność i głęboka uczuciowość w interpretacji piosenek - wszystko to musiało mu pomóc do pełnego wydobycia osobowości Archie'go. Ale uderzająca jest przy tym dyscyplina artystyczna, umiar przy pozornym "pójściu na całego" (znakomite "wytrzymanie" podniecenia pijackiego), trzymanie na wodzy rozbujałego, zdawałoby się, bez miary temperamentu. Świetne, wirtuozowskie, a zarazem pozbawione taniej, powierzchownej błyskotliwości, pełne przejmującej prawdy wyrazu, osiągnięcie.
Co prawda, Kondrat ma godnych siebie partnerów. Przede wszystkim Kazimierza Opalińskiego jako starego Billy Rice'a. Cóż to za rola! Opaliński należy do rasy tych artystów, których właściwie znamy już tylko z opowieści. Nie wyczuwa się u nich w ogóle tzw. kuchni; nie umiemy - nawet przy starannej analizie - ukazać wiązadeł konstrukcyjnych, z których rola jest zbudowana.
Przyjmujemy po prostu narzuconą nam przez nich postać wyobrażoną jako pewien syntetyczny, konkretny "twór natury" w całej realnej pełni życia. Naturalność i oczywistość wszystkich reakcji Opalińskiego jest, jak to się mówi, absolutnie życiowa; a jednocześnie jest dostatecznie syntetyczna i nadrzędna, by zmieścić się w ramach całej, tak dalekiej od naturalizmu, artystycznej strukturze tego przedstawienia. Niezrównana jest scena powrotu Billy'ego z kuchni, gdzie ten dawnego pokroju dżentelmen uległ łakomstwu i dobrał się do jakichś przysmaków przygotowanych na przyjazd jego wnuka; na histeryczną awanturę zrobioną mu przez synową, reaguje niewyraźnym bąknięciem i odejściem. Cały skomplikowany proces psychiczny mieści się w tym mistrzowskim "wyjściu scenicznym": żałosne uprzytomnienie sobie swej starczej słabości; upokorzenie; głęboki wstyd - i jeszcze jakaś niewyrażalna reszta, którą trudno już sprecyzować, a która uderza nas swą przejmującą prawdą o człowieku. Trudną, zawierającą elementy pozornego "samograjstwa" rolę żony Archie'ego zagrała Irena Horecka z ogromnym pogłębieniem i szlachetnością środków wyrazu. Jej Phoebe jest w swym prostactwie, histeryczności i alkoholizmie dziwnie świeża i pozbawiona trywialności; chwilami - zwłaszcza w drugiej części spektaklu - głęboko wzruszająca. I znów uderza dyscyplina aktorska i umiejętność dozowania napięć i akcentów emocjonalnych - o co szczególnie trudno w tej tak dynamicznej roli. Przy tym Horecka prowadzi dialog, pełen nieoczekiwanych kapryśnych skoków myślowych, co się zaznacza w wypowiedziach scenicznych wszystkich osób tej sztuki, ale specjalnie charakterystyczne jest dla tego, kierującego się tylko odruchami śmiesznego, głupiego, a głęboko cierpiącego stworzenia.
Wreszcie najmłodsze pokolenie: dzieci Rice'ów - znalazło bardzo dobrych odtwórców w osobach Barbary Wrzesińskiej i Tadeusza Łomnickiego. Wrzesińska była bardzo autentyczną przedstawicielką młodej, przeżartej ,,czerwem zwątpienia", jakkolwiek reprezentującej największy stosunkowo kapitał woli i dynamizmu życiowego, generacji; zmarnowaną młodość jej brata, Franka, zamknął Łomnicki w skrócie sylwety scenicznej, zarysowanej z wielką prostotą i oszczędnością środków, a zarazem z niezwykłą sugestywnością. Piosenka "pogrzebowa" po "żołnierskiej śmierci" jego brata ("Przywieźcie jego ciało...") ma w jego interpretacji akcent gorzkiej, gryzącej ironii - prawdziwej ironii tragicznej.