Artykuły

Krzysztof Kolberger (13.08.1950 - 07.01.2011)

"Muszę być silniejszy, niż jestem, muszę być odważniejszy, niż jestem, muszę się mniej bać, niż się boję. Muszę być bardziej otwarty w rozmowie, niż jestem".

Krzysztofa Kolbergera ostatni raz spotkałam pół roku temu w upalny lipcowy wieczór na kolacji u przyjaciół. On jak zwykle prawdziwy arystokrata - w formie i treści. Wyglądał świetnie, rzucał celne riposty przy stole, chwalił kuchnię pani domu. Było nam z nim dobrze. Niektórzy oglądali mecz o brązowy medal mistrzostw świata Urugwaj - Niemcy i, jak na zapalonych kibiców przystało, my też przeszliśmy na ty. Pamiętam, że kiedy rozjeżdżaliśmy się do domów, Krzysztof z fasonem ruszył po ciemnych uliczkach, a mijając cmentarz w Wilanowie, zamigał światłami i klaksonem dał mi znak na pożegnanie. Nie przesadzam, w tym "do widzenia" była czysta metafizyka. Godna prawdziwego arystokraty - formy i ducha.

***

Wywiad, który ukazał się w PANI w kwietniu 2007 roku:

MAŁGORZATA DOMAGALIK: Zdarza mi się myśleć o przemijaniu.

KRZYSZTOF KOLBERGER: Już? Mnie też, ale u mnie to zrozumiałe.

MD: Myślę o przemijaniu na przykład w kontekście tego, że nie mam dziecka, że każdy powinien coś po sobie zostawić, że wreszcie trzeba łapać życie za nogi, żeby nie uciekło. Pana książka "Przypadek nie-przypadek", rozmowa rzeka, tylko mnie w takich refleksjach utwierdziła.

KK: Do tego wywiadu, który zrobiła ze mną Aleksandra Iwanowska, doszło na tydzień przed moją operacją. Wywiadu rzeki, chociaż właściwie nie wiem, czemu to się tak nazwa. Że długie?

MD: Że dynamiczne i konsekwentne.

KK: No, rzeka jest dynamiczna. Nie ma innego wyjścia. My też jesteśmy jak rzeki, które płyną do końca.

MD: Moja mama chorowała 28 lat temu. Też jest takim twardzielem jak Pan. Nie mieliśmy się bać.

KK: To, co ja robiłem...

MD: ...wymagało wysiłku, prawda?

KK: I to w najprostszych sprawach. Dotarcie do łazienki wymagało ode mnie pokonania dwóch metrów na wózku inwalidzkim. Ten wysiłek, żeby w ogóle się wykąpać, ogolić, umyć głowę, nie zemdleć. Taki harmonogram narzuciłem sobie już kilka dni po operacji. Profesor powiedział później...

MD: ...że kocha takich pacjentów.

KK: Powiedział, że jestem mistrzem w chorowaniu. A nie jest to dzisiaj łatwe. Pamiętam taką sytuację: nie można wezwać karetki pogotowia, duszę się, nie mogę złapać oddechu z bólu. Na szczęście przyjeżdża po mnie Ania Romantowska, a ja tylko błagam, żeby trochę wolniej jechała, bo wszystko boli.

MD: Każdy wstrząs?

KK: Każdy wstrząs to jest po prostu tajfun. Ale to wszystko nic, ja wiem, że to jeszcze nie teraz, że znowu wszystko skończy się szczęśliwie.

MD: Mam taki ulubiony cytat z "Juliusza Cezara" Szekspira: "Fala przypływu stosownie schwytana wiedzie do szczęścia, lecz ten, kto ją minie, po bezdrożach życia żeglował będzie".

KK: Ja te słowa interpretuję jako nawoływanie do dostrzegania i nieomijania szczęścia. Zdecydowanie. Bardziej doceniam to, co mi się udaje, jeżeli pozornie więcej nieszczęścia mnie spotyka. Kontrast zauważony przez księdza Jana Twardowskiego, że nieszczęście zawiera w sobie słowo szczęście. Brak szczęścia jest nieszczęściem, ale to szczęście ciągle gdzieś istnieje. Za chwilę będzie znowu. Musimy się tylko nauczyć je dostrzegać.

MD: Kiedy Pan go ostatnio doświadczył?

KK: Wielokrotnie. Jakie to szczęście, gdy człowiek budzi się po operacji i widzi uśmiechniętego doktora, który mówi, że jest OK. To jest wielkie szczęście.

MD: Rozmawiałam kiedyś z Catherine Deneuve. Zapytałam ją o to, czy jest szczęśliwa. Odpowiedziała: "Dziwię się, że pani zadaje mi tak niemądre pytanie".

KK: Też przy niektórych wywiadach się dziwię, ale nie mam odwagi powiedzieć tego głośno. W ogóle mam problem z udzielaniem wywiadów. Nie ukrywam, że coraz częściej chciałbym robić tylko rzeczy ważne.

MD: Żeby nie tracić czasu?

KK: Nie tracić czasu i robić tylko rzeczy tego warte. Zacząłem mówić o tym, że nie lubię udzielać wywiadów. Ale po moich wydarzeniach chorobowych zdecydowałem, że zacznę mówić o chorobie z pozycji osoby której się udało, która w tej walce osiągnęła sukces. I która, co ważne, troszkę również sobie ten sukces, poza lekarzami, zawdzięcza. To znaczy, że moja chęć walki, moje nastawienie do choroby do bliskich w tej chorobie powodują, że ułatwiam sobie i innym życie.

MD: Co ze strachem?

KK: Odpowiednie nastawienie do choroby polega przede wszystkim na tym, żeby nauczyć się nie bać.

MD: Może się udać?

KK: Od 16 lat jestem oswojony z chorobą. Ważne, żeby z tego mojego mówienia coś wynikało, żeby parę osób wzięło sobie za przykład moją sytuację. Po raz pierwszy o tym powiedziałem w telewizji przypadkowo, sprowokowany przez prowadzącą. Zresztą to było jedyne pytanie, które mi zadała. Potem ja już tylko mówiłem monolog i widziałem, jakie to wrażenie zrobiło i na niej, i na kamerzystach, no i, jak się potem okazało, na widzach.

MD: Mógł Pan zrobić unik?

KK: Mogłem, zwłaszcza że jestem dość zamknięty i kontroluję swoje emocje, ale bywa, że z małomównego staję się gadatliwy.

MD: Choroba to także obawa, co pomyślą o nas inni, strach, że zostaniemy przez nich wyrzuceni poza nawias życia?

KK: Dokładnie na tym polega ten lęk, bo przecież nie boimy się siebie. Niestety bardzo często wolimy nie wiedzieć o naszych problemach. Unikamy badań, często dajemy się zaskoczyć chorobie, dowiadujemy się o niej przypadkowo. Dotyczy to również mnie. Może uniknąłbym tak ostrej interwencji chirurgicznej, gdybym nie popełnił grzechu zaniechania. Gdybym częściej się kontrolował.

MD: Ale z drugiej strony, gdy słyszy się, że jest się zdrowym, to chce się przecież o wszystkim jak najszybciej zapomnieć.

KK: Myśli pani? Tak czy inaczej dziś mówię to wszystko z pozycji człowieka, któremu ciągle się udaje, mimo kolejnej operacji. Ciągle żyję, pracuję i staram się żyć w miarę normalnie. I tylko mówienie o tym ma sens, nie o tym, co mi wycięto.

MD: Podziwiamy takich twardych zawodników jak Pan...

KK: Byłem jednym z pierwszych tak zwanych ludzi sukcesu, którzy opowiedzieli o swojej chorobie. Czytałem akurat wtedy biografię Isaaca Singera. I też mi się wydawało, że to człowiek sukcesu. Wspaniały noblista, bogaty, znany na całym świecie, a tu nagle okazuje się, że ma kompleksy, jakieś strachy, że się czegoś boi, że jest normalnym człowiekiem. To był dla mnie dowód na to, jak życiorys innego człowieka może nam pomóc we własnej biografii.

MD: To, co u nas ciągle jest czymś niespotykanym, gdzie indziej stało się już społeczną normą.

KK: Musimy nauczyć się obcować z osobami chorymi, nauczyć się ich nie odrzucać, dawać im szansę bycia wśród nas. Pracowania.

MD: Pan nie zamknął się w czterech ścianach, chociaż, jak sam Pan mawia, smutki sprawiają, że człowiek nieraz "idzie za kaloryfer jak kot".

KK: Życie trwa i pewne obowiązki są ciągle. Mówię też o stronie materialnej, że komuś muszę pomagać, że są osoby, które bez mojej pomocy sobie nie poradzą. Moja mama ma 88 lat i wymaga stałej opieki. Oczywiście ktoś może powiedzieć: "To i tak jest pan szczęśliwy, że pana na to stać". Ale teraz to już nie jest takie proste. Są momenty, że myślę: "Czy jeszcze sobie poradzę? Czy się uda?".

MD: Na wszystkich zdjęciach w książce, o której już mówiliśmy, uśmiecha się Pan.

KK: Świadomie o to prosiłem. Może to jest taki nawyk zawodowy, a może nie do końca mówię o chorobie, uśmiechając się. Może to też jest u mnie zawodowe? Może to też jest takie granie pewnej roli? Muszę do niej dorosnąć. Muszę być silniejszy, niż jestem, muszę być odważniejszy, niż jestem, muszę się mniej bać, niż się boję. Muszę być bardziej otwarty w rozmowie, niż jestem. Aktorstwo pomaga mi czerpać dodatkowe siły o które sam siebie nie podejrzewałem. Medycyna też mówi, że wykorzystujemy tylko minimalny procent możliwości, które w nas drzemią. Zaś ci, którzy żyją na większym procencie, są geniuszami. Zwłaszcza jeśli szansę daje im jeszcze natura, Bóg czy los.

MD: Generalnie żyjemy tak, jakby ten stan miał być wiecznie.

KK: Proszę pamiętać o młodych ludziach, którzy popełniają samobójstwa, czyli oni nie tylko myślą o śmierci, ale i przechodzą przez ten ostateczny próg.

MD: Ma Pan swojego Anioła Stróża?

KK: Coraz bardziej czuję jego obecność, albo raczej ich obecność. Coraz więcej ludzi z mojego przedziału wiekowego odchodzi. Odchodzą moi bliscy i przyjaciele. I nie ukrywam, że jestem przekonany, że czuwają nade mną albo dają jakoś znak o sobie. Ostatnio doświadczyłem czegoś takiego, gdy zmarła Danusia Rinn, z którą przyjaźniłem się od wielu lat. W dniu jej śmierci dzwoni nasz wspólny znajomy, ksiądz. Mówi: "Dzwoniłeś do mnie?". "Nie, nie dzwoniłem" - odpowiadam. "Jak to nie, wyświetlił mi się twój numer telefonu". "No to może coś przypadkowo przycisnąłem". Z tej rozmowy wyniknęło, że Danusia powinna być pochowana na Powązkach, a nie w Skolimowie. Ksiądz zaczął po tej rozmowie działać i tak się stało. Ucieszyłem się, ale dwa dni później łapię się na tym, że przecież ja nie mam numeru komórki do księdza. Niech każdy interpretuje to, jak chce. Zastanawiam się tylko, gdzie diabeł.

MD: Mam nadzieję, że poszedł w diabły. Zawsze marzyłam o wielopokoleniowym domu, pełnym ludzi.

KK: Wbrew pozorom nie jestem człowiekiem rodzinnym. Niestety.

MD: Ale przyznaje Pan, że choroba wzmocniła Pana kontakty z córką?

KK: Moja córka studiowała we Francji i siedem lat nie było jej w kraju. Widywaliśmy się raz na parę miesięcy. Po jej powrocie to się zmieniło, choroba dodatkowo spowodowała, że mam więcej czasu dla bliskich, a i oni mi go więcej poświęcają. Kiedy pół roku temu leżałem w szpitalu, Julka zmieniła swoje plany zawodowe. Studiuje reżyserię, miała wyjechać do Londynu, żeby nakręcić film dokumentalny, i zrezygnowała. W sumie wyszło jej to na dobre, bo zrobiła inny, bardzo ciekawy; materiał o dzieciach niewidzących i niesłyszących. Powstał piękny, wzruszający film. Zycie nie zawsze układa się tak, jak byśmy chcieli. Dodatkowo zawód, który uprawiam, zawsze wymagał dużo poświęcenia. Oddawałem mu wiele sił, często kosztem życia prywatnego - w nim nie zawsze wszystkie sprawy się układają, a może jest tak, że dlatego uciekamy w to zawodowe.

MD: W tym kontekście natrafiłam na zdanie wypowiedziane kiedyś przez Pana tuż przed wejściem na scenę: "K..., przesrałem swoje życie". Pamięta Pan, kiedy i dlaczego tak powiedział?

KK: Tak.

MD: Jakieś wnioski?

KK: To była dla mnie niezwykła lekcja pokory. Pamiętam zdziwienie młodego kolegi, który to usłyszał: "I ty to mówisz? Człowiek sukcesu w życiu i tego, co ono ze sobą niesie". Byłem młody miałem około 30 lat i właśnie się przekonałem, że nie ma tak, że dostaje się wszystko. Byłem rozpieszczony, bardzo. Skończyłem szkołę teatralną i od razu byłem angażowany do teatru, filmu, serialu.

MD: Słynny Romeo, do którego wzdychało pół Polski.

KK: W młodości nam się wydaje, że jesteśmy wspaniali, a świat leży u naszych stóp i powalimy wszystkich na kolana. Być może takie przekonanie jest nam potrzebne do tego, żeby w ogóle działać. Potem dopiero przychodzą refleksja, doświadczenie, zderzenie z rzeczywistością i to poczucie, że jednak nie wszystko układa się tak, jak byśmy tego chcieli.

MD: Jest Pan wrażliwy?

KK: A można w tym zawodzie być innym?

MD: Nie wiem.

KK: Mnie się wydaje, że jeżeli ktoś wybiera ten zawód, to między innymi z powodu szczególnej wrażliwości.

MD: Jest jeszcze miłość własna, o której mówi się, że umiera dopiero 15 minut po tym, jak człowieka już nie ma.

KK: Pewno tak. Tylko że to wszystko w momencie odchodzenia przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, to jest jeszcze bardzo bliskie. Danusia Rinn tak bardzo dbała o to, czym się otaczała. Tu jakieś maskotki, tam aniołki wisiały, jakieś cenne rzeczy. Nagle to wszystko zostało. I co? Poprosiłem tylko ojej zdjęcie, na którym jest jak taki kolorowy ptak. Muszę pojechać do Skolimowa, ale chcę trochę odczekać. Wszystko jeszcze takie świeże. Mówimy o śmierci, że się jej nie boimy ale kiedy to następuje, dotyka równo wszystkich.

MD: Jan Paweł II w chwili śmierci też potrzebował ręki drugiego człowieka.

KK: Każdy potrzebuje. Na szczęście nie jestem sam, ale i tak mam świadomość, że człowiek musi przede wszystkim liczyć na siebie albo na... Ksiądz Jan Twardowski umierając, podyktował tego samego dnia swój najpiękniejszy wiersz "Jezu, ufam Tobie".

MD: Pamięta Pan ten wiersz?

KK: "Zamiast śmierci racz z uśmiechem przyjąć Panie pod Twe stopy życie moje jak różaniec". Widziałem rękopis, ksiądz chciał ten wiersz sam napisać, żeby ludzie wiedzieli, że to jego. Miał bliskich przy sobie. Nie był sam.

MD: Jest jeszcze wiara, która może być sposobem na radzenie sobie z samotnością.

KK: Raz z samotnością, a dwa z naszym byciem na ziemi, zachowaniem i stosunkiem do innych ludzi. Ze umiemy przebaczać, umiemy być tolerancyjni. Chociaż Kościół nie zawsze, szczególnie u nas, tego uczy.

MD: Jan Paweł II był również wspaniałym aktorem.

Fantastycznym. Garściami czerpałem z jego sposobu mówienia, pauzowania, jego odwagi. Bo to jest odwaga. Nie bać się ciszy, nie bać się pauzy. Dać czas myśli, refleksji.

MD: Zdarza się Panu w życiu prywatnym wykorzystywać aktorskie umiejętności?

KK: Czasami rzeczywiście łapię się na tym, że robię na przykład awantury z pełną świadomością, że je robię.

MD: Pan i awantury?

KK: Tak.

MD: Dla efektu?

KK: Szczególnie kiedy jako reżyser muszę coś osiągnąć. A podniesiona adrenalina często daje dobre efekty; kiedy przejmuję ster, kiedy biorę odpowiedzialność za całość, a więc kiedy wzrasta napięcie, czasem trudno się powstrzymać.

MD: Ludzie mówią, że ma Pan piękny głos.

KK: Ale to nie jest wartość sama w sobie.

MD: Zawsze był Pan bardzo przystojnym aktorem, a mimo to obronił się Pan przed etykietką amanta.

KK: Od początku uciekałem podświadomie od tego. Już mając 28 lat, grałem w serialu "Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy" postać, która w pierwszym odcinku miała tyle lat co ja wówczas i "doprowadziłem" ją do dziewięćdziesiątki, a potem czas mi w tym pomógł. Całe życie walczyłem z nadwagą, łakomstwem, zmieniły się moje warunki, postarzałem się. Teraz mogę jeść, ile chcę. Chociaż nie wszystko. Schudłem 20 kilogramów, ale na ekranie tego nie widać, żebym był taki szczupły, jak jestem. Na ekranie wyglądam tak, jak teraz powinien wyglądać w swoim wieku aktor dbający o dobrą formę.

MD: Ma Pan poczucie, że czegoś jeszcze w życiu nie zrobił?

KK: Nigdy nie miałem tak, żebym chciał robić coś, czego jeszcze nie zrobiłem. Może dlatego, że pewne rzeczy przychodziły do mnie w naturalny sposób, i było ich tak wiele, że nie dawały mi czasu na takie myślenie. To, co się zmieniło, to to, że teraz coraz mniej się boję wielkich słów. Całe życie pracowałem słowem ze świadomością jego wartości i siły. Dziś mam poczucie, że słowo zaczyna być coraz bardziej miałkie. Nieładne.

MD: Brzydziej mówimy?

KK: Niestety, coraz gorzej.

MD: Miał Pan problemy z okazywaniem uczuć?

KK: Uczę się tego. Mama ma teraz niesamowitą opiekunkę. Jest taka otwarta. Od razu wciągnęła nas w inną uczuciowość, inny rodzaj mówienia do siebie. Lubię słuchać, jak nasza pani Ania mówi do mojej mamy: "Moja kochana, moja królowo, ty jesteś najpiękniejsza". Ile w tym ciepła. Okazuje się, jak ważne jest to, żeby wśród nas była taka osoba - by nauczyć nas okazywać uczucia. Wielu ludzi ma poczucie, że nie wyniosło z domu tak bliskiego kontaktu z rodzicami.

MD: Pan wyniósł?

KK: No właśnie wydaje mi się, że należę do osób, które miały tego za mało bez niczyjej winy. Pamiętam, że w szkole średniej chodziłem na ósmą na lekcje, a mama jechała do pracy wcześniej. Potem wracałem do domu o godzinie 22. Miałem zajęcia pozalekcyjne - kółka, kabarety. Zresztą to w ogóle nie jest kwestia winy, ja tego nie oceniam. Myślę, że splot zdarzeń powoduje, że coś się gdzieś rozmija, za mało jesteśmy dopieszczeni, dokochani, albo że niezadowolenie z siebie już w dorosłym życiu wynika też z tego, co i ile wynieśliśmy z domu.

MD: Miałam więc szczęście, bo w domu słyszałam tylko dobre słowa.

KK: Pomaga to pani teraz?

MD: Bardzo. Nieważne są złe słowa innych, ważne, co na ten temat mają do powiedzenia tata z mamą.

KK: Z tej części naszej rozmowy wynika jasno, jak ważny jest dom rodzinny Te pierwsze kontakty z najbliższymi.

MD: Mówi Pan, że teraz jest dużo młodszy duchem niż kiedyś?

KK: Młodość polega również na radości postrzegania świata, radości jego odkrywania. Teraz, mając więcej czasu, inaczej patrzę na pewne rzeczy Doceniam je i cieszę się drobiazgami. Dostrzegam, że są jeszcze sprawy, które mnie radują.

MD: O co chodzi w życiu?

KK: Pierwsze, co mi się nasunęło, to żeby odnaleźć jego sens.

MD: Czyli co?

KK: Że my tu jesteśmy tak krótko i że może jest coś dalej. Może to nie koniec?

MD: Ale gdybym przyparła Pana do muru?

KK: Gdybym nie wierzył, że to ma sens, ten nasz krótki pobyt na ziemi (nawet gdybym nie miał dziecka ani tego zawodu, jaki mam, który mi daje bardzo duże poczucie sensu), to byłoby trudno. Wiara w to, że Bóg nas tu postawił i stąd może nas zabrać, ale i że wszystko jest po coś.

MD: To na zakończenie krótki cytat z księdza Twardowskiego: "Nie bądź pewny, że czas masz (...) a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny".

KK: Uwielbiam delfiny. Chociaż jestem zodiakalnym Lwem. a w chińskim horoskopie Tygrysem, więc generalnie jestem kotem. One są łagodne, kiedy nie muszą walczyć.

MD: Znowu wojownik.

KK: Koty przede wszystkim leżą, śpią, uwielbiają słońce i ciepło.

MD: I co teraz?

KK: Kolejny debiut, tym razem w roli reżysera w Teatrze Polskiego Radia. "Wacława dzieje" Stefana Garczyńskiego - mój debiut sprzed 34 lat w Teatrze Narodowym. Udało mi się namówić Piotrka Adamczyka, żeby zagiął rolę, którą wtedy grał Daniel Olbrychski. W Wacława wcieli się młody aktor Marcin Hycnar. Staram się pracować z osobami, które lubię i z którymi będę czuł się dobrze, bo praca musi dawać nam również poczucie przyjemności. Przygotowuję także monodram poetycki "Bar Pod Zdechłym Psem" (liryki Władysława Broniewskiego - przyp. red.) i po wielu latach nieśpiewania będę w nim też śpiewał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji