Artykuły

Benio przez wszystkich kochany

Osiemdziesiąte urodziny BERNARD KRAWCZYK świętuje w świetnej kondycji duchowej i artystycznej. Jako człowiek spełniony zawodowo i niezmiennie uwielbiany przez swoich ziomków, ale też (co zdarza się rzadko) lubiany przez własne środowisko.

Dawno minęły czasy, gdy aktor miejscowego teatru idący ulicą Katowic lub któregoś z sąsiednich miast był przedmiotem powszechnego zainteresowania, by nie rzec - uwielbienia. W dobie medialnej doznają tego jedynie serialowe gwiazdki, artyści lokalnych scen przemykają niezauważeni, nierzadko zakompleksieni i naznaczeni stygmatem prowincji. Bernard Krawczyk zaznał rozkoszy regionalnej popularności za sprawą nie tylko swych talentów, ale także swej artystycznej śląskości, której zagrać się nie da, jeśli nie nosi się jej w duszy.

Urodził się w 1931 roku w powiecie kłobuckim, ale wyrósł w Mysłowicach, w klimacie proletariackich podwórek. Jego pokolenie dzieciństwo i pierwszą obywatelską świadomość zdobywało w śląskiej autonomii, w kręgu języka polskiego, by zaraz potem trafić do niemieckiej szkoły. A potem znów, z całym bagażem doświadczeń, sięgać po społeczny awans w nowej Polsce, czasami za cenę zaprzaństwa względem własnych korzeni. W myslowickim gimnazjum zetknął się z dwa lata starszym Kazimierzem Kutzem, z którym do dziś łączy go serdeczna przyjaźń i... coś więcej. Reżyser po 60 latach wciąż wypomina, że Krawczyk odbił mu dziewczynę, Lidię Bienias, z którą potem się ożenił i żyje do dziś w miłosnym związku.

U progu kariery

Jest absolwentem Studium Aktorskiego przy Teatrze Śląskim. Były to czasy świetności katowickiej sceny, choć - co warto powiedzieć - odległej od kultury regionalnej. Aby wtedy być aktorem "polskiej sceny narodowej", należało raczej wypierać się pochodzenia, ćwiczyć przedniojęzykowe "ł" i być ostentacyjnie polskim na modłę war-szawsko-kresową. Ale już poza teatrem zdarzało się tę organiczną śląskość wykorzystywać. Kiedy w 1957 roku ruszyła katowicka telewizja (aż do 1973 roku zdecentralizowana, oparta głównie na regionalnych ośrodkach), pojawiały się w niej audycje, które moglibyśmy dziś nazwać "śląskimi telenowelami" - pod tym względem telewizja czasów gomułkowskich miała swoje dobre strony. Co jakiś czas po śląskie klimaty sięgali też reżyserzy filmowi, również w czasach "przedkutzowych".

Swoje śląskie emploi zawdzięcza Bernard Krawczyk roli Dominika Basisty w "Soli ziemi czarnej" Kazimierza Kutza z 1969 roku, a potem roli Francka Buli w "Perle w koronie". Paradoksalnie nie były to główne postaci obu filmów, raczej role drugoplanowe (w amerykańskiej terminologii nazywane z większym szacunkiem "partnerskimi", i jako takie nagradzane Oscarami) zagrane u boku Olgierda Łukaszewicza, Franciszka Pieczki i Jana Englerta. Właśnie dzięki tym rolom partnerskim aktor zyskał wielką popularność pośród własnych krajan tłumnie oblegających kina - Ślązacy uznali go za "swojego" artystę, dzięki nim został artystycznym wzorcem śląskości, jak ów metr z muzeum w Sevres. Tkwiło w tym niebezpieczeństwo zaszufladkowania, jednak Krawczyk umiejętnie dozował sobie i widzom tę niewątpliwą artystyczną "specjalizację". A wkrótce potem przeniósł się do... Teatru Zagłębia, co dla licznych śląskich ortodoksów było rzeczą niewyobrażalną. W tym czasie grało tam kilku śląskich aktorów, ale to jakoś umykało powszechnej uwadze; i tylko ten Krawczyk w Sosnowcu? To się nie mieściło w głowach.

Bez kompleksu prowincjusza

Choć ma bogatą filmografię - co dla aktorów jest odskocznią do kariery na stołecznych scenach - całe zawodowe życie spędził w tutejszych teatrach. A mimo to nigdy nie popadł w kompleks aktora prowincjonalnego, który trzymając halabardę kilkaset kilometrów od Warszawy, snuje spiskowe teorie o zmowie beztalenci utrącających jego wielkość. Doskonale zna swoją wartość, potrafi ją eksponować, bawić się nią. Nie wygłaszał w napuszonych wywiadach utartych formułek typu "miałem wiele propozycji atrakcyjnych engagements do warszawskich i krakowskich teatrów, ale wszystkie odrzucałem, bo uwielbiam tutejszą publiczność" (każdy obserwator życia teatralnego wie, że artysta wypowiadający takie słowa w życiu podobnej propozycji nie dostał, a gdyby już dostał, w pięć minut rzuciłby wszystko w pierony i pognał do wielkiego świata). Jeśli nawet w skrytości ducha zdecydował, że lepiej być pierwszym na prowincji niż setnym w metropolii, to przenigdy nie dał tego po sobie poznać.

Przez całe życie umiejętnie ważył proporcje między normalną, a nawet konieczną w tej profesji, dozą maniery i egzaltacji a sympatyczną naturalnością. Dzięki temu nie stał się ani groteskowym bufonem, w co łatwo popaść z manią własnej wielkości, ani przysłowiowym "bratem łatą", gdy aktor mizdrzy się i zabiega o względy wszystkich. Z pewnością dlatego jest jednym z niewielu śląskich artystów, który nie ma jawnych wrogów, a ci niejawni rzadko decydują się o tym wspominać.

Powrót do korzeni

Kiedy już do końca spełnił się w aktorskim zawodzie, u progu emerytury postanowił raz jeszcze spożytkować swoją etniczność, i to na różnych artystycznych poletkach. Na początku lat 90. minionego wieku na Śląsk powrócił Stanisław Bieniasz, publicysta i dramaturg, który spędził 10 lat w Niemczech na dobrowolnym wygnaniu. Krawczyk szybko został jego flagowym aktorem w kolejnych wersjach "Biografii" - dalszego ciągu słynnego "Starego portfela", który w 1981 roku przyniósł pisarzowi sławę. Niestety, śląskie teatry przez długie lata broniły się przed Bieniaszowymi dramatami opisującymi pogmatwane losy Ślązaków. Autor wystawiał je więc własnym sumptem i obwoził po lokalnych scenach i salkach z Krawczykiem w głównej roli. Przychodzili podziwiać go świadomi Ślązacy, dźwigający wszystkie traumy XX wieku i wylewający łzy nad niedolą starca, który dożywa swoich dni w niemieckim Altesheimie, daremnie śniąc o swojej porzuconej Heimat. Grał po polsku, po śląsku i po niemiecku, z wprawą przodków poruszając się po przemieszanych językach minionego świata. Autentyczny powrót do wielkiej popularności przeżył za sprawą śląskiej rozrywki, telewizyjnej "Soboty w Bytkowie" i towarzyszącej jej aktywności estradowej. Były to czasy, gdy rynku nie zalała jeszcze magma powszechnej szmiry, uosabiana przez tzw. śląskie hąjmaty, gdy publiczne media, choć ubogo, ale jednak inwestowały w regionalną rozrywkę na przyzwoitym poziomie.

Mimo formalnej emerytury ciągle jest aktywny, jako "special guest star" występuje w kilku teatrach, nie oddaje pola w żadnej ze swych artystycznych specjalności. Ale przede wszystkim pozostaje depozytariuszem mitycznej kutzowskiej śląskości: tej czystej, szlachetnej, wykrochmalonej, bajkowej nawet i czasami przelukrowanej, jednak pozwalającej ziomkom zachować poczucie własnej wartości. Za to wszystko, Drogi Panie Beniu - po prostu ad multos annos, jak to się u nos w Świętym Cesarstwie Rzymskim ongi godało.

Bernard Krawczyk 80. urodziny świętował na scenie Chorzowskiego Centrum Kultury

Bernard Krawczyk na zdjęciu w filmie "Sól ziemi czarnej", 1969 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji