Artykuły

Najważniejsze to nie mieszkać razem

ANDRZEJ GRABOWSKI I JAN NOWICKI. Poznali się czterdzieści lat temu Andrzej był licealistą a Jan znanym aktorem. Dziś są przyjaciółmi. Andrzej był świadkiem na ślubie Jana, Jan na ślubie Andrzeja. A teraz Andrzej na swojej płycie "Mam prawo... czasami... banalnie" śpiewa piosenki do słów Jana .O Tym co ich łączy, co dzieli i jak wzajemnie ubogacają swoje życie opowiadają Gali

Piosenki Jana Nowickiego znalazły się na płycie Andrzeja Grabowskiego? Jak to się stało? Omawialiście to Panowie wcześniej?

ANDRZEJ GRABOWSKI: Przede wszystkim ja sam nie wiedziałem, że nagram płytę. Zaczęło się od tego, że zaproponowano mi zaśpiewanie dwóch piosenek w czasie koncertu dedykowanego Janowi Himilsbachowi i Zdzisławowi Maklakiewiczowi w 2009 roku w Gdańsku. Wśród takich tuzów jak Hanka Banaszak, Maciej Maleńczuk, Stanisław Sojka... Gdzie ja? Ale zgodziłem się, a później jedna z moich piosenek przez dwa tygodnie była na pierwszym miejscu Listy Przebojów Trójki. Więc kompozytorzy Krzysztof Niedźwiecki i Marcin Lamch zaczęli mnie namawiać, żebym jeszcze coś nagrał. Wiedziałem, że Janek pisze teksty. Spośród tych, które mi dał, wybrałem dwa.

JAN NOWICKI: Te teksty leżały odłogiem, bo kiedy się już okazało, że umiem pisać piosenki, zająłem się już czymś innym, bo nienawidzę iść za ciosem. Zaczęła mnie fascynować literatura, poważna rzecz. Ale miałem okres, kiedy pisałem je jak opętany. Bo się w kimś na przykład zakochałem. Teoretycznie. Bo po co się zakochiwać praktycznie? To takie męczące! (śmiech). Pierwszą w życiu piosenkę napisałem panu Piotrowi Skrzyneckiemu do nieba, żeby mu tam było lżej. Kanty-Pawluśkiewicz skomponował do tego muzykę i poszły konie po betonie. A potem przyszły zamówienia: Preisner, Konieczny, "Kolęda na koniec wieku", "Kolęda dla Piotra". Za kolędy wybudowałem prawie pół domu. Kiedy Andrzej wybrał moje teksty, ucieszyłem się, bo są mi bliskie. "Tylko że on zamiast śpiewać, popadł w melorecytację. Zauważyłaś, że jak ktoś nie ma głosu, to w piosence jest dwa razy bardziej męski? Buscaglione, Grabowski... Śpiewa chropowato, ciekawie. Mnie się podoba.

ANDRZEJ: Chropowatość, niedoskonałość sama w sobie jest jakąś prawdą. Bo facet nie stara się robić czegoś idealnie, tylko śpiewa prawdziwie, czyli niedoskonale. To się udaje tylko w połączeniu z dobrymi tekstami. Ale najpierw muszą się spotkać ludzie.

Co Panów do siebie zbliżyło?

JAN: Bo my czasami jesteśmy z tej samej miejscowości. Nieważne, że Andrzej jest z Alwerni, a ja z Kowala. Jesteśmy chłopaki z małych gniazd. Tacy ludzie to kundle, którzy do zastałej warszawskiej czy krakowskiej krwi wlewają pierwiastek czegoś dynamicznego, fajnego, zwyczajnego, ludycznego. Jeżeli oczywiście ktoś po drodze nie zgłupieje i nie odbije mu palma.

ANDRZEJ: W 1968 roku jako szesnastoletni gówniarz spędzałem wakacje na rynku w Alwerni, siedząc w kucki i grając z kolegami w durnia ciemnego i jasnego. I wtedy mój brat Mikołaj, który był wtedy po trzecim roku krakowskiej PWST, zaprosił mnie na obóz do Giżycka. Kogo tam nie było! Maniek Dziędziel, Halina Wyrodek, Teleszyński. A pewnego dnia przyjechał Jasiek, wielki aktor. Całą noc była balanga, wszyscy pili wódkę, a on opowiadał, jak trzeba grać. Słuchacze się wykruszali i w końcu zaczął mówić do mnie. Na to Halinka Wyrodek mówi: "Dajże mu spokój, on nie jest aktorem. Nawet matury jeszcze nie ma". Janek, chcąc wybrnąć z sytuacji, popatrzył na mnie i powiedział: "Nie jest, ale będzie". I od tej chwili zacząłem o tym myśleć.

Więc Janek to trochę Twój ojciec chrzestny...

ANDRZEJ: Można tak powiedzieć. Mój ojciec przez całe życie robił teatr amatorski. Przed wojną skończył historię, ale dla podreperowania budżetu staty stował w Teatrze im. Słowackiego. Potem opowiadał, że grał z Osterwą, co polegało na tym, że Osterwa grał, a ojciec stał obok niego z halabardą. Ojciec zaraził teatrem Mikołaja, ale nie mnie. W szkole teatralnej znalazłem się nie po to, żeby zostać wielkim aktorem. Po prostu chciałem tam być.

Janek: U mnie było podobnie. Poszedłem do szkoły teatralnej, żeby nie iść do wojska. Potem mnie wyrzucili, przez rok pracowałem w kopalni, ale wróciłem na pierwszy rok. Na drugim roku mój kolega z roku Krzysztof Kumor powiedział, że najlepiej ze wszystkich zagrałem scenę w "Widoku z mostu". Serce stanęło mi z wrażenia i od tego momentu zacząłem być aktorem. Zacząłem to, co się nazywa studiowaniem z samym sobą.

ANDRZEJ: To znowu coś, co nas zbliża. Ja przez pierwsze trzy lata studiów tylko się bawiłem.

Podobno koledzy z akademika spuszczali Cię na prześcieradłach z okna, żebyś mógł kupić alkohol.

ANDRZEJ: Bywało, że spadałem. Na zajęcia przychodziłem rozbawiony. Dostałem dwóje ze wszystkich głównych przedmiotów i musiałem powtarzać trzeci rok. Kiedy poszedłem do Jerzego Jarockiego, żeby mi wpisał kolejną dwóję, popatrzył na mnie i powiedział coś, co sprawiło, że zacząłem studiować serio: "Ja panu wpisuję dwóję nie dlatego, że pan nie będzie aktorem. Pan będzie aktorem, tylko teraz jest pan za głupi, żeby nim zostać". Miał rację.

JAN: Nie to samo, co z nim, ale mam podobne uczucia do Zbyszka Preisnera, który jest z Bobowej, i Zbyszka Zamachowskiego z Brzezin. To zawsze są chłopcy, którzy dotknęli biedy. Ja tej większej, bo powojennej. Biedy, zwyczajności, prawdomówności, szacunku do cmentarzy, prostego jedzenia, prostej wódki. Mamy też zdrowie do tej wódki i zdrowy

stosunek do życia. Takie rzeczy się biorą z ziemi. Jak sukces i porażka. Bo żaden sukces nie jest sukcesem pełnym i żadna porażka nie jest porażką prawdziwą. Mało tego, mężczyzna na porażkach uczy się bardziej niż na zwycięstwach. A sukces sprawia, że można szybko zgłupieć. Bo to zawód, w którym człowiek głupieje. Nie może przecież normalny facet udawać króla! A jeżeli jeszcze zarobi duże pieniądze, często niezasłużenie, od razu się wykopyrtnie. Bo jemu się wydaje, że jest kimś, co jest kompletną bzdurą. My uczyliśmy się od prostych ludzi. A nasz zawód jest oparty na ambicji, blichtrze...

... ale także na rywalizacji.

Rywalizowaliście ze sobą? O to, kto lepszy, o kobiety?

ANDRZEJ: Nie było takich sytuacji. Wszystko, co mi się w życiu przydarzyło, wynika z losu, przypadku. Żaden z nas nigdy nie walczył o role, nie miałem żadnych marzeń. Bo nie role są ważne, tylko to, czy jestem szczęśliwy, czy nie. Artyści czasem sprzedadzą matkę, ojca, a przede wszystkim święty spokój, żeby zagrać gównianą rolę. Jak patrzę z perspektywy lat spędzonych na scenie, te wszystkie moje role, o których mówiono, że są świetne... g... to jest warte. Ważne jest to, czy mogę swoje życie ocenić dobrze, czy też uznać za zmarnowane. Nie chciałbym, patrząc w lustro, myśleć: "Byłeś dobrze wychowany, byłeś fajnym facetem z Alwerni, miałeś wzorce moralne, etyczne, wiedziałeś, co jest dobre, co złe, a teraz g... z tego wiesz. Bo blichtr ci przysłonił oczy, bo za wszelką cenę chciałeś być na pierwszych stronach gazet". Chcę pozostać sobą.

JAN: Jak jego słucham, doznaję przyjemności bez mała masturbacyjnej. Kiedy on mówi, że nie miał nigdy marzeń, to jakby wyciągnął to z mojego gardła i serca. Być aktorem i mieć marzenia, to żałosne. A cytując pana Piotra, że być aktorem i mieć charakter - i to się trochę kłóci z nami Andrzeju - to dwie sprzeczności. Nam się jednak powiodło. Pan Bóg dał nam trochę predyspozycji, byliśmy pracowici, bo bez tego nic nie ma, i w miarę rozgarnięci, a teraz dopisaliśmy do tego filozofię.

ANDRZEJ: Co to za filozof, który udaje króla?!

Jan: I na tym to polega. Nie uwierzysz, jakie mamy za sobą przygody. Siedzimy kiedyś z Andrzejem w krakowskim bistro Vis a Vis. Gadamy i pijemy pięćdziesiątkę za pięćdziesiątką. Andrzej się uwalił, ja też i Andrzej mówi: "Janek, ja tyle zarabiam! Może bym rozdał?". Sam już kiedyś wyrzucałem pieniądze przez okno i uwielbiam takie akcje. Andrzej dał mi pieniądze, a ja zacząłem je rozdawać. I poszło: temu trzysta, temu dwieście, innemu stówę. Rozdaliśmy wszystko.

Kiedy zaczęliście prowadzić ze sobą nie rozmowę, a prawdziwy dialog?

ANDRZEJ: Dopiero po latach. Dzięki temu, że żaden z nas się nie zmienił. I w końcu to w sobie dostrzegliśmy.

W Krakowie?

ANDRZEJ: W Krakowie się znaliśmy, ale to nie było coś takiego jak teraz. Bywało, że spotykaliśmy się prywatnie czy w SPATiF-ie. On czasem widział mnie, ja częściej jego. Podziwiałem go za role i wywiady, które uwielbiałem czytać. To nie jest tak, że codziennie się spotykamy, wymieniamy uwagi na temat własnych ról - chociaż też wymieniamy, czy radzimy się, co zrobić w kwestiach prywatnych - chociaż też czasami. Nie jesteśmy papużki nierozłączki, co to jedna bez drugiej nie mogą żyć.

JAN: Kontaktujemy się od czasu do czasu. On do mnie dzwoni, że wjechał w mgłę i właśnie się rozwalił. Albo że jest we Włoszech i wszedł w szybę, bo coś mu się pomyliło, a kręci tam film. A ja mu opowiadam, co u mnie. W konsekwencji on jest świadkiem na moim ślubie, a ja na jego. Dwóch starców, którzy się popierają.

Andrzej: O przyjaźni można rozmawiać tylko jak się jest kompletnie nawalonym z drugim nawalonym i jeden do drugiego mówi: "Kocham cię, k..., jak brata". Ale na trzeźwo to prawie niewykonalne, bo dotyka się tematów wrażliwych, o których nie powinno się mówić. Przyjaźń albo jest, albo jej niema.

Zdaniem psychologów mężczyźni przyjaźnią się na zasadzie "ramię w ramię", czyli poprzez działanie, w sporcie, pracy. To nie o Was?

ANDRZEJ: Tu się zgadzam. JAN: A może: przez współdziałanie. Z panem Piotrem przyjaźniłem się przez 30 lat. I cała rzecz polegała na tym, że on kochał moje kobiety, a ja musiałem z nimi spać (śmiech). Przyjaźń stawiam wyżej od miłości, która zawsze się kończy. Przyjaźń to wielka i piękna sprawa. Ale także gigantyczna robota na lata. Dyscyplina i regularność. Trzeba się jej dopracować, do-skrobać, dokopać. Co do Andrzeja, myślę, że między nami była chemia.

ANDRZEJ: Ale inna niż ta miłosna. W miłości przez chemię nie potrafimy obiektywnie ocenić drugiej osoby. Do przyjaźni się dochodzi, myśląc o niej i ją oceniając, zaś miłość spada na nas, często pozbawiając nas myślenia i możliwości oceny. Czasem decydują o tym błahe rozmowy, słowa, czyny, sposoby zachowań, wybory tego drugiego człowieka. Jeśli nasza skala wartości jest podobna, rodzi się bliskość duszy. Myśmy z Jankiem się znali, ale między nami była różnica wieku.

Przepastna, kiedy kończyłem szkołę, a on już był wielkim aktorem. Teraz ta różnica, mimo że taka sama, jest już mniejsza.

JAN: Bo ja jestem z epoki tańca wirowego (śmiech).

ANDRZEJ: Parę lat temu występowaliśmy z Jaśkiem we Wrocławiu na jubileuszu Elity. Później w hotelu pijemy wino. Każdy mówi o swoim życiu, ja bredzę złote myśli, jak to po alkoholu, kiedy człowiekowi wydaje się, że mówi mądrzej. Jasiek podobnie. I w pewnym momencie on wstaje i wyciąga z kieszeni scyzoryk. Kompletnie od czapy. A Jasiek: "Ja ten scyzoryk dostałem od Józka Maślaka (znany krakowski jubiler) i chcę ci go dać". Przedwojenny scyzoryk zdobiony kością słoniową. Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczyło! Zrobiło mi się strasznie ciepło na duszy.

JAN: Trzeba dawać to, co jest nam bliskie, czyli dając komuś, w jakimś sensie żałować. A pożyczylibyście sobie Panowie 100 tysięcy bez pokwitowania? Jan: Ja bym mu pożyczył, ale z oporami. Niedawno pożyczyłem komuś 160 tys. zł i pół roku mi nie oddawał. Myślałem, że umrę na serce. Nie powinno się do przyjaciela zwracać o pożyczkę, żeby nie stawiać go w trudnej sytuacji. Do obcych, na procent, do banków, tak. Ale do przyjaciela - nie. Niech raczej da pięćset złotych na wódkę. Ale jemu bym pożyczył, głównie dlatego, że wiem, że ma tyle, że by oddał.

ANDRZEJ: A ja bym Tobie Jaśku bez zastanowienia pożyczył.

A co jest najfajniejsze w Waszych relacjach?

JAN: Że nic mieszkamy razem.

ANDRZEJ: Że nic nie musimy. Ani spotykać się codziennie, ani codziennie ze sobą kontaktować. Że dzwonimy, kiedy mamy ochotę. Kiedy chcemy powiedzieć coś ważnego albo coś bardzo nieważnego.

JAN: No i fajne jest też to, że ja nie muszę grać Kiepskiego, a on reżyserować w Płocku (śmiech).

***

ANDRZEJ GRABOWSKI

Rocznik 1952, urodził się w Chrzanowie, wychował w Alwerni. Po studiach był w zespole Teatru im. Słowackiego w Krakowie, ale rozczarowany propozycjami wyjechał do teatru w Tarnowie, gdzie zagrał wszystkie ważne role. Szeroką publiczność podbił rolą Ferdka w serialu "Świat według Kiepskich". Świetną kreację policjanta stworzył w filmie "Pitbull". Wkrótce zobaczymy go w filmie Janusza Kondratiuka "Milion dolarów". Brat Mikołaj, reżyser i aktor. Córki Zuzanna (aktorka) i Kasia (studentka łódzkiej Filmówki). Druga żona Anita, charakteryzatorka.

JAN NOWICKI

Rocznik 1939. Urodził się w Kowalu koło Płocka. Nigdy nie rozstał się na dobre z miejscem, w którym się wychował. Zagrał wiele znakomitych ról w teatrze (wspaniały Stawrogin w "Biesach" i Rogożyn w "Idiocie" Wajdy) oraz filmie, m.in. Wielki Szu w filmie Sylwestra Chęcińskiego (szykowany jest sequel) "Tulipany", "Jeszcze nie wieczór". Przez wiele lat związany z reżyserką Martą Meszaros. Ma dwoje dzieci: syna Łukasza i córkę Sayanę (mieszka w Niemczech). W 2009 roku ożenił się z tancerką Małgorzatą Potocką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji