Artykuły

Nuże chłopy do tej szopy

Aby dalej, krętu wętu,

Kolędujmy do imentu,

Jakoś się nam wszystko sklei,

Chociaż i nie pokolei!

- Oto zawarta w zwięzłym sformułowaniu autocharakterystyka, dewiza przyświecająca widowisku rozgrywającemu się w Teatrze Współczesnym. Wprawdzie wygłasza ją tu - a raczej na nutę poloneza melodyjnie wyrykuje - lekceważony zazwyczaj czworonóg, pospolity Osioł; jednakże w danym wypad­ku jest on niewątpliwie rzecznikiem samego Autora, który z bliżej nieznanych przyczyn (zapewne przez pamięć oślicy Balaama) temu właśnie skromnemu kłapouchowi powierzył wykładnię swych założeń estetycznych i my­śli przewodniej swego dzieła.

Zaznaczmy zresztą dla porządku, że wy­mienianego tu oślego dytyrambu próżno by szukać w pierwodruku tej sztuki; nie został on również uwzględniony w prapremierowym przedstawieniu (które odbyło się, jak wia­domo, na scenie nowohuckiej); a to dla tej prostej przyczyny, że w owym czasie jeszcze w ogóle nie istniał. Autor dopisał go dopiero w ostatnich miesiącach, już w trakcie przy­gotowywania realizacji warszawskiej. Mo­żna więc oczekiwać, że kiedy dzieło Brylla dotrze z kolei na sceny Łodzi, Wrocławia czy Gdańska, publiczność tych miast będzie poznawać je w wersjach znów nieco odmien­nych - dopełnione nowymi wstawkami, a za to, być może, zubożone o niektóre z sekwen­cji dotychczasowych. Jak nas bowiem poucza Osioł -

...Co ma być, to jakoś będzie,

A jakby nie było tego,

No to będzie co innego...

Promieniująca z tych słów niefrasobliwość i beztroska dezynwoltura rzuca światło na właściwy charakter całej tej wędrówki "po górach, po chmurach", którą za pośrednic­twem teatru prezentuje poeta. Jest to pere­grynacja swobodna, przedsięwzięta trochę na los szczęścia, nie trzymająca się jakichś szty­wnych wytycznych, nieco bezładna i coraz to zbaczająca z drogi. "Aby dalej, krętu wę­tu". W końcu przecież i tak "jakoś się nam wszystko sklei". Jak to w życiu. I w szopce.

Bo to właśnie typowa szopka. Tylko że oczywiście nie owa szopka betlejemska, któ­ra w tradycyjnych pastorałkach stanowi cel wędrówki kolędników, ale szopka, będąca samoistnym mikro-światem, w krzywym zwierciadle karykatury odbijającym świat rzeczywisty; szopka satyryczna. Formacja płynna już z założenia, ulegająca ciągłym przeobrażeniom, bo czerpiąca materiał z naj­świeższych aktualności, z realiów bieżącego życia; a życie zmienia się bezustannie, wy­wołuje wciąż nowe układy i kombinacje ele­mentów, inspiruje od nowa wyobraźnię sa­tyryka i nasuwa mu wciąż nowe skojarzenia. Powstaje z tego luźna składanka, swoisty collage, w którym poszczególne fragmenty (by nie powiedzieć: "numerki") nie zawsze łączą się w jakąś całość organiczną: "każdy sobie rzepkę skrobie".

Tego rodzaju konstrukcja nie ma już pra­wie nic wspólnego ze strukturą pierwotną, z której się wywodzi - z formą utrwalonej w legendzie szopki betlejemskiej. Aby uwy­datnić tę różnicę, wystarczy zestawić wido­wisko rozgrywające się obecnie na scenie przy ulicy Mokotowskiej, z niedoścignioną "Pastorałką" schillerowską, którą tenże Teatr Współczesny dwanaście lat temu, w pierw­szym swoim popaździernikowym sezonie, tak pięknie uczcił pamięć zmarłego mistrza. Była to mistrzowsko przestylizowana symbioza najbardziej różnorodnych elementów polskie­go folkloru, zespolony w jednolitym kształ­cie artystycznym zbiór wierzeń i obyczajów związanych z wigilijnym obrzędem; "pasto­rałka syntetyczna", przetworzona, oglądana okiem współczesnego artysty - ale jednak nie wychodząca poza obręb tych zdarzeń i tych relacji między postaciami, jakie utrwa­liły się w wielowiekowej tradycji.

Zupełnie inaczej zarysowuje się to w sztu­ce Brylla, wystawionej obecnie w Teatrze Współczesnym. Swoisty charakter tego wido­wiska, jego rodowód i parantele literackie, zostają tu zasygnalizowane już poprzez samą architekturę obrazu scenicznego. Nie ma tu owego, uświęconego poprzez wieki, rozdziału między "mansionem" właściwej szopki i wolnym terenem, na którym w tradycyjnych pastorałkach odbywają się intermedia. Tu cała scena jest szopką, daszek szopkowy wbudowany jest w ramę sceniczną. Ktokolwiek znajdzie się w jej obrębie, będzie figu­rą z szopki - oczywiście nie betlejemskiej, lecz polskiej, i to jak najbardziej współcze­snej. Będą to "sami swoi, polska szopa", by posłużyć się cytatem z najgenialniejszej szop­ki tego rodzaju, wielkiej szopki bronowickiej.

Takie ukształtowanie scenerii znakomicie podkreśla implikacje tekstu Brylla. Choć tekst ten operuje motywami tradycyjnych "jasełek", mają one jednak w tym wypadku funkcję czysto pretekstową. Sztafaż betlejem­ski staje się tu tylko punktem zaczepienia dla tym mocniejszej odbitki, trampoliną, z której autor skacze głową w dół, prosto w odmęt rzeczywistości dzisiejszej, rzeczywisto­ści Polski Ludowej z końca lat sześćdziesią­tych. Ci kolędnicy, którzy po górach, po chmurach naszego kraju przewijają się przez szopkę Brylla, tylko imieniem nawiązują do swoich sielskich protoplastów. Obecni Paste­rze to nie wyrwani z zapadłych w nieod­wracalną przeszłość cichych wiosek i siół pastuszkowie, ubodzy stróże powierzonych ich pieczy owieczek; to już po trosze zurba­nizowani reprezentanci nowej warstwy kształtującej się na naszych oczach; już nie chłopi, jeszcze nie inteligenci; zamiast tra­dycyjnych osełek masła i podpłomyczków, dzierżący kurczowo w rękach nieodzowne atrybuty dzisiejszego bytowania - teczki skórzane czy też plastikowe. A i łagodne ba­ranki rozrosły się tu w całkiem pokaźne Ba­rany, które wpychają się do grona swoich ludzkich zwierzchników i chcą wszędzie wtrącać swoje trzy grosze. Przewijają się też Trzej królowie; ci możni cudzoziemcy, odzia­ni w zasobne paltoty z futrzanymi kołnierza­mi, są zupełnie zdezorientowani, nie umieją się rozeznać w osobliwościach nieznanego im krajobrazu i w mentalności tubylców; nic dziwnego, że zmylą drogę i nie zdążą na czas do żłobu. Ów betlejemski żłobek pojawia się pod sam koniec widowiska; zmęczona Maryja pochyla się nad kolebeczką. a przy niej Józef, strasznie niezaradny, ale dziwnie swojski w swojej poszarzałej rogatywce na siwych włosach. Ale czy to aby na pewno Betlejem? Bo, jak śpiewają dziarscy żołnie­rze, pełniący funkcję honorowej eskorty za­granicznych potentatów (których jednakże pogubili w drodze):

Każdy chce do Betlejma,

Ale Betlejema nie ma

Przeinaczeniom ulegają tu również przed­stawiciele potęg nieziemskich: Anioł i Dia­beł. Diabeł, przybrawszy na się smukłą po­stać Czesława Wołłejki, jest nader powścią­gliwy i małomówny; pewnie dlatego, że, wbrew wszelkim uświęconym kanonom, ma przy boku Diabełkę, która - jak to kobieta - często odbiera mu kwestie i zastępuje w działaniu. Ale ten bies wcielony, Wołłejko, nęci urokiem osobliwej tajemniczości... A znowu Anioł ma skrzydła, ale także i wąsy; co prawda, zgodnie z fascynującym wykła­dem teologicznym Podoficera, wąsy zostały uznane przez najwyższą Hierarchię Niebie­ską, jako pełnoprawny atrybut anielskości; ale nie wiadomo, czy można wierzyć tym ko­mentarzom. Bo ten sumiasty Podoficer dzi­wnie przypomina Anioła; może więc kieruje się kumoterstwem? Zresztą i Anioł i Podofi­cer mają w sobie coś z Borowskiego; czy aby nie kryje się w tym wszystkim jakaś diabel­ska sztuczka, a może nawet herezja?

Tak więc rozpatrywanie tego widowiska z punktu widzenia tradycyjnej "pastorałki" - choćby nawet zlaicyzowanej i "uaktual­nionej" - nie miałoby sensu. Jest to po pro­stu szopka, szopka-kabaret. Ale trzeba tu do­dać : kabaret poetycki.

Bo przy całej swojej przekornej drwinie, przy wszystkich rozmyślnych prozaizmach i trywializowaniu, utwór Brylla ma w sobie elementy czystego liryzmu, świeżość prawdzi­wie poetyckich skojarzeń. Dotyczy to przede wszystkim poczucia językowego, inwencji słowotwórczej; w miejsce dawnego prze­brzmiałego "folkloru" Bryll tworzy nowy, współczesny folklor słowny, oparty na potocznej mowie obywateli naszego kraju, odbi­jający wszelkie jej akcenty, kadencje i fluk­tuacje, a jednocześnie wynoszący ją w sferę poezji. To zespolenie autentyku z inwencją poetyckiej fantazji najpełniej wyraża się w owym, wspomnianym już, wywodzie "teologi­cznym" Podoficera (w kapitalnej interpreta­cji Borowskiego); ale przejawia się ono tak­że w urzekających tekstach piosenek śpiewanych przez czwórkę Ewangelistów-muzykusów z "Kapeli" (Wojciecha Brzozowicza, Macieja Englerta, Stefana Friedmanna i Ry­szarda Ostałowskiego), jako też przez żołnie­rzyków, którzy prezentują się tu jeśli nie ja­ko "ułany ułany", to w każdym razie jako "malowane dzieci" (Wojciech Alaborski, Jó­zef Konieczny, Włodzimierz Nowakowski, Andrzej Szejnach). Nieco innego pokroju kreacjonizm słowa poetyckiego znajduje ujście w dialogach, któ­re okropnie prymitywny i nagusieńki (ale z listkiem figowym) Adam prowadzi z Wo­łem, pięknie pomalowanym na Chagallowską modłę. Jest to wspaniały duet, wirtuozerski koncert na dwa instrumenty dęte (Mieczy­sław Czechowicz i Wiesław Michnikowski), w którym frazy muzyczne zderzają się ze so­bą w kontrapunkcie, a w rezultacie wytwa­rzają poczucie pełnej harmonii. Tylko trochę to przykrótkie...

Ale ów nurt poetycki dotyczy nie tylko do­meny słowa; w niektórych momentach prze­nika także atmosferę, wytwarza swoisty "pej­zaż psychiczny". Zwłaszcza na samym począt­ku sztuki i w finale. Nad twardą, nieużytą grudą tej ziemi, po której tak bezplanowo krążą współcześni nasi kolędnicy, przewija się mgiełka liryczna, bardzo polska. Tęsknota do gwiazdy. "Na górach, na chmurach, przez tyle lat, czekamy twego światła..."

Ten nastrój ładnie został wydobyty w spe­ktaklu. Jest coś urzekającego w rozwidnia­jącej się z wolna gwieździe, którą Anioł-Borowski rozpala przy wtórze tęsknego śpie­wu; cóż, skoro zaledwie blask jej rozjaśni scenę, wykpiona nielitościwie "gęba współ­czesności" objawi nam wszystkie swoje gry­masy i wynaturzenia: tępotę, opilstwo, kłótli­wość i nienasyconą żarłoczność, pęd "do żło­bu"... Dopiero w końcu, gdy gwiazda przygaśnie, rozpocznie się znów tęskne wyczeki­wanie:

Aż z wszystkiej ziemi zgubimy zło,

Aż się rozpłacze kamień...

Jak to w Polsce.

Tak więc mamy tu do czynienia nie ze sztuką dramatyczną sensu stricto, lecz z sa­tyryczną składanką; raczej ze zbiorem ske­czów, scenek śpiewanych i dialogów. Teatr zrobił, co mógł, by zlepić z tego wieczór całospektaklowy; udało się to tylko częścio­wo. Dowcipna i wyrafinowana w swym roz­myślnym pomieszaniu stylów, "nowocześnie ludowa" scenografia Ewy Starowieyskiej i oprawa muzyczna Zbigniewa Turskiego, do­skonale transponująca zadawnione motywy melodyczne w dzisiejszą tonację, scalają od­rębne i wielorodne epizody w jednię wspól­nego stylu. Erwin Axer miał kilka znakomi­tych pomysłów reżyserskich - takich jak sposób wprowadzenia Trzech Królów (Kazi­mierz Rudzki, Edmund Fidler i Tadeusz Su­rowa), wyeksponowanie Wołu i Osła (Tade­usz Surowa), wyzyskanie Ewy jako primadonny w zawrotnym "balecie polskim" (Bar­bara Sołtysik objawiła w tym zakresie talenta, których nie powstydziłyby się najbardziej renomowane kapłanki Terpsychory z Teatru Wielkiego). W ogóle cała część pierwsza spektaklu poprowadzona jest w świetnym rytmie, podbija weną komediową i dowcipem sytuacji. Gorzej trochę z częścią drugą; za­brakło dla niej materiału w samym tekście. Można tylko żałować, że reżyser nie zdołał nakłonić autora, aby wprowadził tu raz je­szcze Adama i Trzech Królów; pojawili się jak błyskawica i znikli. Bardzo nam ich szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji