Artykuły

Oczy Lira

Publiczność z przedstawienia wychodzi, krytyka przyjęła je z zażenowaniem: "Lir" Ed­warda Bonda w Teatrze Współczesnym w Warszawie, z Tadeuszem Łomnickim w roli tytułowej, reżyseria Edwina Axera, sce­nografia Ewy Starowieyskiej, dobry, giętki scenicznie przekład Gustawa Gottesmana.

Publiczność wychodzi, ponieważ nie może znieść obficie przelewanej na scenie krwi (farba!) oraz widoku tortur (cudownie przemyślne machi­ny!); być może, także Wiesława Mi­chnikowskiego w roli lekarza-kata, który w tonie straszliwego serio ma­rzy o tym, by udana sekcja właści­wych zwłok lub zgrabne wyłupanie oczu byłemu królowi przyniosły mu upragniony awans. Jak ów Bobczyński i Dobczyński z dalekiej gogolowskiej guberni, chciałby po prostu, aby w stolicy zwrócono na niego uwagę. Nic się nie zmieniło przez sto pięćdziesiąt lat w psychicznym me­chanizmie, tylko metody, jakimi się on posługuje, cokolwiek nie te; liry­ka i angelologia Bobczyńskich-Dobczyńskich stała się odległym wspo­mnieniem, panuje przeraźliwa i prze­rażająca rzeczowość.

Źle oceniam zachowanie się pub­liczności na tym przedstawieniu, po­twierdzane przez wszystkich piszą­cych. Jedni wychodzą, inni zasłania­ją oczy, ci i tamci sykają z oburze­niem, gdy ktoś na widowni zdrowo się roześmieje patrząc na grotesko­wą sekcję zwłok (tylko kukła, co jest dość wyraźne!) albo na drewnianą machinę do wyłupywania oczu za­kładaną na głowę Tadeusza Łom­nickiego, przykładnie wprzód skrę­powanego kaftanem bezpieczeństwa. Gdy maszynka rusza, słyszymy pie­kielne skrzypienie, rzadko widać używana była w tamtych czasach, i do słoików z formaliną wpadają, po­przedzone krzykiem, jękiem, zawo­dzeniem Lira - no, bądźmy spokoj­ni, wpadają tylko piłeczki ping-pongowe, zręcznie przedtem ukryte; tak potężnych gałek ocznych nie miałby chyba i najpotężniejszy władca...

Rozumiem tych, którzy wychodzą, to wszystko, co oglądamy na scenie, może obudzić drzemiące zmory, wspomnienia. Rozumiem tych, któ­rzy odwracają oczy, sam chwilami nie mogłem patrzeć. Nie rozumiem jednak tych, którzy się nie śmieją, zastygli w niemym przerażeniu i zgrozie. A tak zachowywała się publiczność, kiedy oglądałem "Lira". Świadczy to, że wygasły w niej wszelkie mechanizmy samoobrony; skoro nawet Michnikowski nie po­trafi rozśmieszyć, a robi przecież, co może.

Zgodzę się, że jest w tym trochę winy reżysera. Robi przedstawienie tak solidne w każdym szczególe, jak przedwojenne buty od Hiszpańskie­go. A tu przydałoby się cokolwiek spartaczyć jak w seryjnej produkcji. Od razu byłoby wiadomo, że można się śmiać, i wiadomo byłoby z czego. Axer jednak to stara szkoła; nawet w grand guignolu nie wypuszcza braku. Więc nie on jest tu tematem najistotniejszym, to pozycja spraw­dzona, lecz właśnie publiczność. Nie śmieje się wtedy, gdy tylko śmiech może ja uratować, gdy tylko w śmie­chu jedyna jej obrona przed okru­cieństwem, absurdem, jedyna gwarancja wewnętrznej niezależności. To smutne zjawisko.

Co więcej, ten i ów z piszących o przedstawieniu ma pretensje do Bon­da, do teatru. Nie było tych preten­sji do Petera Brooka, gdy przywiózł przed laty z Londynu szekspirow­skiego "Tytusa Andronikusa", nie mniej okrutnego i krwawego (wy­rywanie języka, także całe kubły farby itp.). Prawda, że wtedy chyba po raz pierwszy oglądaliśmy Laurence'a O1iviera, Vivien Leigh. A tu jest tylko Tadeusz Łomnicki; kto ze­chce, znajdzie jeszcze, poza wspo­mnianym Michnikowskim, Henryka Borowskiego, Maję Komorowską, Józefa Nalberczaka, Olgierda Łuka­szewicza; oprócz, rzecz prosta, córek Lira, małych okrutniczek, torturują­cych swych przeciwników obcasami i drutami do ręcznej robótki, Marty Lipińskiej i Stanisławy Celińskiej. Nie piszę po to, aby drwić z naszych aktorów, albo porównywać ich z in­nymi aktorami, z innymi latami, in­nym dramatem i inną widownią. Chodzi mi o to, że są to nazwiska znane i popularne, których w aktor­stwie dzisiejszym nie można pomi­nąć lekceważąco. I jeśli zastanawia­liśmy się kiedyś, co też Olivier znalazł dla siebie w "Tytusie", to z równą przynajmniej dobrą wolą powinni­śmy pytać, co też oni znaleźli dla siebie w "Lirze".

Niezbyt podobny jest ten "Lir" do szekspirowskiego, chyba pod wzglę­dem ilości przelanej krwi. Tutaj bo­hater nie zrzeka się swego króle­stwa, lecz mu je odbierają. Dlacze­go? Ponieważ nie umiał żyć z są­siadami, a w poddanych nie miał przyjaciół. Lir postanowił odgrodzić swoje królestwo murem od świata, tym zapewnić sobie bezpieczeństwo i zapobiec wrogim infiltracjom. Okrutnie i bezwzględnie zmuszał pod­danych do budowania tego muru do­słownie własną krwią; każdy podej­rzany o niezbyt pilne przykładanie się do roboty płacił głową. Najpierw więc obaliły go córki poślubiając książąt-sąsiadów, potem i one zosta­ły obalone i stracone wyrokiem ludu. Tyle że nowi przywódcy budowy muru nie przerwali. Nie ze wzglę­dów ogólnoświatowych i własnego bezpieczeństwa, co kierowało Lirem, lecz dlatego po prostu, że był to do­bry pretekst, wypróbowany, zapew­nienia wewnętrznej dyscypliny i ładu, stworzenia obowiązku, który by w sposób widoczny i manifesta­cyjny wszystkich jednoczył.

Ale tymczasem Lir, który został oślepiony, przejrzał. Teraz on samo­tnie zaczyna niszczyć mur, a także naucza, kogo może, o zgubności ta­kich symboli, które funduje się na ludzkiej krwi i nieludzkim okrucień­stwie. Dziwi się, że jego byli pod­dani przystają na to pokornie, że nie obalą panowania Kordelii lub nie przeniosą się do przyjaźniejszej krai­ny. Ba, ale i jego samego przecież nie opuścili byli niegdyś ani nie obalili. To kamaryla dworska i naj­bliższa rodzina zajęła się jego edu­kacją moralną, odbierając mu tron i wypędzając z pałacu na puszczę. Oczyma duszy Lir widzi więcej, a przede wszystkim mądrzej i moralniej, niż widział swymi źrenicami, a jednak jeszcze nie widzi wszystkie­go. Tego mianowicie, że lud bywał wtedy - nie bardzo wiadomo kiedy, nakładają się bowiem na siebie dwa porządki, szekspirowski i bondowski - bywał więc lud przedmiotem manipulacji, ale nigdy jej podmio­tem.

A więc naiwność Lira głoszącego potrzebę prawdy i sprawiedliwości, moralności, imponderabiliów. Ale jest to naiwność szlachetna, godna ciepła, sentymentu, szacunku. W przedstawieniu jednak Lira skompro­mitowano, co powinienem był napi­sać w cudzysłowie. Dość bezceremo­nialnie, może nawet nietaktownie, a na pewno bez sensu przypomniano, że oto o moralności mówi człowiek, który niegdyś był co najmniej nie­zbyt moralny. Oto zginąwszy pod rozwalonym przez siebie murem, Lir na koniec znów ukazuje się, jak w scenie pierwszej, podczas swej okrut­nej inspekcji. Czy ma to znaczyć, że nie mówi szczerze, że taki człowiek nie może się odmienić wewnętrznie? Lir dość drogo za tę odmianę zapła­cił - dosłownie, fizycznie, na oczach widza. Wydaje mi się, że tu nie mo­że być w ogóle pytań ani wątpli­wości. Lir nie żebrze o litość dla

siebie ani o władzę. A cierpienie osobiste często sublimuje się w społe­czne działanie człowieka.

Jesteśmy wreszcie przy głównym bohaterze wieczoru, przy oślepionym Lirze, przy Tadeuszu Łomnickim. Już tylko dla tego aktora warto było sztukę Bonda wprowadzić do Teatru Współczesnego. Lubię jego role niepopularne. Nikita w "Potę­dze ciemnoty" Tołstoja: pięknie i precyzyjnie prowadzony, klasyczny rysunek postaci. Tu jest inaczej; rola, gdyby tak można powiedzieć, puentylistyczna: każda scena ma swoją bar­wę i niekoniecznie wynika z niej barwa sceny następnej. Jak w fil­mie całość składa się z poszczegól­nych ujęć, wycinków. Jest chyba w tym trudniej znaleźć i zachować siłę wyrazu, co aktor osiągnął; z wi­downi zdawało się, że lekko, bez wysiłku, samą swą zdolnością wirtuo­zerii. Ale wiadomo, jak takie wra­żenia są w sztuce zawodne.

Zwróciłem uwagę na niestosow­ność finału, ponieważ Lir Łomnic­kiego do takiego finału nie upoważ­niał. Jeśli nawet kompromitował byłą królewskość, to nie kompromi­tował człowieczeństwa swego boha­tera. Nie był graczem, a przynaj­mniej był nie tylko graczem, choć i tak można by dedukować intencje autora. O intencjach aktora nie mówię. Ten oddaje nam swoją reali­zację. A aktorstwo Tadeusza Łom­nickiego jest tak pełne, chciałoby się powiedzieć mięsiste, że potrafi­łoby chyba uczłowieczyć, dodać racji i wewnętrznej głębi każdej najbar­dziej odrażającej postaci. A tu przed nami król-nieszczęśnik, którego oczy (ping-pongowe) pływają sobie w for­malinie! Jakże mu nie uwierzyć, że skoro je utracił, widzi teraz więcej i lepiej? Że w historii dostrzega wre­szcie nie tylko to, co jest jej konie­cznością, lecz także to, co bywa nad­programowym niejako okrucień­stwem? A co jest po prostu jej drew­nianym, skrzypiącym mechanizmem, pracowicie budowanym, sobie i in­nym, przez ambitnych lekarzy, ka­tów, więźniów, którzy tu wcielili się w jedną postać demonicznego Mi­chnikowskiego.

Zakończyć chciałbym znów apo­strofą o prasie i publiczności. Przed­stawienie "Lira" zostało skwitowa­ne skromnie. Trwa natomiast ogólnowarszawska dyskusja o "Ballady­nie" na japońskich motocyklach. Czyżby dlatego "Lir" mniej intere­sował, że machiny w nim pokazywa­ne są swojskie i drewniane, domo­wego niejako wyrobu? I czyżby dla­tego pochwałę "Balladyny" wydru­kował nawet Stefan Treugutt? Któ­rego z tego miejsca ciepło pozdra­wiam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji