Okrucieństwo w systemach znaków
Jest wielka różnica między straszną historią a brudnym czynem.
(J. M. Synge The Playboy of the Western World)
Teatr... jak dżuma, jest objawieniem, nakazaniem, wypchnięciem na wierzch uśpionego okrucieństwa, w jakim gromadzą się (w jednostce czy społeczności) wszystkie przewrotne możliwości ducha... Jest w teatrze, jak w dżumie, jakby dziwne słońce... Jest tak, jak gdyby dzięki dżumie opróżniał się olbrzymi ropień moralny czy społeczny... (Artaud).
Takie i tym podobne fragmenty, przyozdobione plastycznymi wizjami zapiekłych treści woreczków żółciowych oraz koprolitów w kiszkach gotujących się od gorączki, czyta się gładko i gładko ulega się też ich sugestywności. Co więcej, nadają owe tezy każdemu z praktykujących je twórców już z góry i zaliczkowo rangę wielkiego moralisty - nacinacza ropni. Wszystko jest tedy doskonale, aż do chwili, kiedy przychodzi do realizacji dzieła na scenie: przynajmniej u części odbiorców pojawiają się opory i zastrzeżenia. Oczywiście, łatwo je zbyć właśnie z pozycji dobrze znanych moralistów specyficznego rodzaju, którzy mają zwyczaj stawiać wszelkich niepożądanych oponentów do rojącego się od najciemniejszych sił kąta. Chwyt ten, skuteczny i wielokrotnie wypróbowany, likwiduje jednak tylko dyskusję, a nie samą sprawę.
Do wypowiedzenia paru uwag na jej temat nadarza się bardzo dobra okazja: pokazano w Warszawie "Lira" Edwarda Bonda, dramaturga głośnego w świecie i, przy wszystkich zastrzeżeniach, reprezentującego dobrą światową klasę, a rzecz została wyreżyserowana z wielkim taktem i znakomicie zagrana. Przy tym fakt, że nie chodzi o utwór rozpowszechniany masowo, lecz o przedstawienie interesujące przede wszystkim jako pokaz istniejących i nie dających się przemilczeć tendencji, pozwala na potraktowanie całego problemu w sposób akademicki, bez konieczności odwoływania się do spraw bieżących i zastanawiania się nad społecznymi skutkami inscenizacji, które w tym wypadku wydają się równe zeru.
Najogólniej stwierdzić by można, że każda epoka miewa swoje hipotezy, które skłonna jest przyjmować jako pewniki o znaczeniu niemal dogmatów. Dość przypomnieć, jak często w czasach odwrotu od pozytywizmu problematyka jednostki i społeczeństwa była oglądana poprzez myśl Fryderyka Nietzschego i jak od wpływu owej myśli, choć pośredniego, nie uwolnił się nawet patentowany racjonalista i socjalista G. B. Shaw, albo też - jak bogato owocowała wtedy doktryna Schopenhauera przyjmowana za obraz i interpretację kondycji ludzkiej. Dziś zagadnienia te są przedmiotem badań i wyjaśnień historycznych, ale wydaje się, iż zjawisko stale się powtarza.
Na przykład, stara etnografia i nowa antropologia dostarczyły dziś sporo wiadomości o obrzędach zwanych w Grecji sparagmós i homofagia (rozrywanie żywej ofiary na kawałki i pożeranie jej na surowo). Wiedza ta nadaje się doskonale do interpretacji "Bachantek" Eurypidesa, powstałych w epoce bliskiej jeszcze owym utrwalonym w micie obrzędom. Bieda jednak z tym, że ową rzeczywistą wiedzę o rytuałach, wierzeniach i społeczeństwie sprzed tysięcy lat łączy się z pewną hipotezą psychologiczną - z teorią podświadomości zbiorowej i tkwiących w niej archetypów - stosując ją bezpośrednio do dzisiejszej publiczności. Otóż teoria archetypów jest ogromnie pomocna przy badaniach historycznych i porównawczych, ale twierdzenie, że homofagia żyje do dzisiaj w głębinach psyche społecznej, i odwoływanie się do tego twierdzenia jako do faktu, wydaje się posuwaniem sprawy co najmniej bardzo daleko. Skutki oglądamy w postaci nagminnego pożerania w literaturze krajowej i zagranicznej bądź członków własnych, bądź cudzych, a właśnie jedna ze sztuk Bonda ("Wczesny poranek") stanowi przykład znakomity, bo groteskowy w swej homofagicznej częstotliwości i intensywności. Nie chodzi tu wcale o drastyczność, ale o zastanowienie się, czy kanibalizm, nie obowiązujący w europejskich wzorach, kultury od tysięcy lat, może być znakiem, przekazującym jakieś treści, który odwołuje się do podświadomych elementów w psychice odbiorcy i nawiązuje w ten sposób upragnioną dziś przez twórców komunikację. Wydaje się, że zachodzi tu nadużycie danych antropologii i nadużycie hipotezy psychologicznej przez traktowanie ich jako nie podlegających podważeniu twierdzeń nauki.
Podobną dominację założeń przyjętych z góry jako fakty można prześledzić na materiale "Lira". Wpierw jednak wypada rozplatać zaciemniającą nieco wywód sprawę stosunku tej sztuki do Szekspira, stwierdzając, że na naszych oczach same dramaty Szekspirowskie przekształcają się z opracowań pewnych tematów literackich - w autonomiczne tematy. Zgodnie z ogólnie przyjmowaną definicją, za temat uważa się tu istniejącą poza danym dziełem, kształtowaną natomiast indywidualnie przez poszczególnych twórców fabułę, zbudowaną z kolei z ogólniejszych motywów, które mogą wchodzić w skład różnych tematów. Tak więc, na przykład, temat Don Juana powstał z połączenia przez Tirso de Molinę motywów ukaranego zwodziciela kobiet i motywu zaproszenia nieboszczyka na ucztę; w drugim z tych, motywów tkwi zaś możliwość rzucenia wyzwania Bogu i jego porządkowi. Odtąd temat bywa kolejno modyfikowany m.in; przez Moliera, Dumasa-Ojca, Zorillę czy, ostatnio, Ronalda Duncana i Maxa Frischa, Podobnie ma się rzecz ze stworzonym z różnych motywów tematem Fausta w księdze jarmarcznej z 1587 r. Świadomie traktuje się w tym miejscu mity tylko jako tematy literackie, gdyż sprawa reliktów myślenia magicznego w epoce nowożytnej i jego obecność w niektórych wielkich tematach jest co najmniej płynna, natomiast tematologia, podobnie jak historia idei, które się w tematach wyrażają, to dyscypliny operujące dobrze sprawdzonym konkretem.
Otóż w świetle tych właśnie dyscyplin wydaje się, że poszczególne sztuki Szekspira, choć same powstały jako opracowania tematów zawartych w kronikach, żywotach sławnych mężów czy też legendach i podaniach, zaczynają się nam ukazywać w takim samym stosunku do dzisiejszych związanych z nimi utworów, w jakim same pozostawały do poprzedzających je sformułowań. Gdyby w roboczym uproszczeniu potraktować jako tematy również mity, to stosunek nowych sztuk opartych na Szekspirze do ich pierwowzorów byłby taki, jak stosunek tragedii greckiej do mitów obiegowych w Atenach w V w. przed naszą erą, lub stosunek arcydzieł romansu rycerskiego do średniowiecznej legendy. Jeden z działających tu czynników to na pewno ogromne upowszechnienie znajomości Szekspira poza krajami anglosaskimi w chwili, gdy antyk wraz ze znajomością niezbędnej tu mitologii znajduje się w pewnym regresie wywołanym przez zmiany w systemie edukacji. Fabuły, postacie, sytuacje i toposy Szekspirowskie stały się sprawnie działającymi znakami, które dość wymienić, by zakomunikować określone i społecznie skodyfikowane znaczenia. Nowe opracowania tematów, którymi są same sztuki Szekspira, korzystają ponadto z dobrodziejstw zjawiska określanego jako istniejący u odbiorcy system oczekiwań. Możemy tu mówić albo o konotacjach o określonej z góry wartości emocjonalnej, albo (w terminologii współczesnej semantyki generatywnej) o znakach (hasłach słownikowych czy większych: jednostkach), które mają bardzo dobrze określony komponent presupozycyjny.
Główne motywy-znaki "Króla Leara" Szekspira oraz ich znaczenia związane z istniejącymi u odbiorców presupozycjami i wykorzystane przez Bonda to: stary ojciec skrzywdzony przez córki jako znak zaburzenia porządku świata przez zerwanie więzów rodzinnych; wygnany władca, który w swym upadku poznaje prawdę o życiu poddanych i zarazem prawdę o nędzy istoty ludzkiej; ukaranie złych córek poprzez ich własne zbrodnicze namiętności i, mimo tego, brak sprawiedliwości poetyckiej w zakończeniu. Ostatnia z tych spraw otwiera możliwość podstawiania najróżniejszych znaczeń dawnych i nowych; powyższe rozważania dają chleb zarówno szekspirologom, jak krytykom literackim i teatralnym. Z tych to motywów, które trafiają u widzów w wytworzone przez Szekspirowskiego "Króla Leara" traktowanego jako temat oczekiwania interpretacyjne, ułożył Bond przypowieść historiozoficzną. Nie stanowi ona jednak przedmiotu obecnego artykułu, gdyż chodzi w nim o sposoby komunikowania się i ich skuteczność, a nie o sumaryczny zawarty w sztuce Bonda komunikat. W związku z tym ciekawsze są inne rodzaje oczekiwań, które spełnia ta sztuka.
Publiczność teatralna wie, na przykład, że skoro tematem sztuki jest "Lear" Szekspira, to główny bohater będzie się wyrażał przy pomocy Szekspirowskich toposów; z góry określa to rolę aktora jako grę w stylu unowocześnionej może, ale przecież "wysokiej tragedii". Inne oczekiwanie związane z "Learem" Szekspira to okrucieństwo i tutaj właśnie sprawa się komplikuje, gdyż mimo pomostu, jaki tworzą oczekiwania widowni, okrucieństwa w dramacie angielskim początku XVII w. i makabry Bonda wymagają osobnego, nie zaś łącznego traktowania. Oczywiście, u podstaw okrucieństwa w teatrze obu epok można się doszukać chęci pokazania tragicznie pesymistycznej wizji świata, pozostaje jednak pytanie o dawną i obecną wartość oraz skuteczność gwałtów fizycznych na scenie jako znaków owej wizji.
W Europie Szekspira czy Forda lub Webstera okrucieństwo stanowiło jeden z powszechnie przyjmowanych wzorów kultury. Ci sami widzowie, którzy wypełniali teatr "Pod Kulą Ziemską", tłoczyli się na walkach niedźwiedzi czy zgoła przy publicznym darciu pasów, wyłupianiu oczu, obcinaniu członków, paleniu i wieszaniu. Do domu wariatów chodziło się jeszcze w sto lat później jako do przybytku śmiechu i rozrywki. Znaki okrucieństwa na scenie odnosiły się więc do powszechnej, znanej widzom praktyki społecznej. Z czasem okrucieństwo utraciło powszechną aprobatę i wypchnięte zostało z codziennego życia; kilkadziesiąt lat temu jego istnienie nie było już zgoła przyjmowane do wiadomości. Że była to pomyłka optymistycznego wieku XIX, jest oczywiste, ale jednak problem zmienił się o tyle, że w XX wieku mamy do czynienia raczej z okrucieństwem zinstytucjonalizowanym, np. w systemie reprezentowanym przez "Reichssicherheitshauptamt" czy praktykowanym w czasie toczonych obecnie wojen. Piętnowanie tego konkretnego okrucieństwa należy do podstawowych etycznych Obowiązków literatury, natomiast mogą się rodzić wątpliwości, kiedy odbywa się to w sposób właśnie niekonkretny i przy pomocy znaków, których komunikatywność wydaje się wątpliwa.
Jedno z podstawowych nieporozumień stanowi tu kontaminacja etycznego celu (choć nierzadko cel ten służy tylko za parawan i przepustkę) z teoriami psychologii rozszerzanymi poza granice, jakie wyznacza im nauka. Z faktu istnienia dokładnie zbadanych zboczeń seksualnych i ich powiązania z okrucieństwem oraz z całej teorii podświadomości wyciągnięto wniosek, iż do teorii tej można się odnosić w teatrze z całkowitym zaufaniem. Okrucieństwo jako znak teatralny ma wywoływać w odpowiedzi u widzów ożywienie tkwiącego w nich zespołu sadomasochistycznego, co z kolei dawać ma podstawę do stworzenia tak silnie obecnie postulowanego teatru wspólnoty. Można by jednak zauważyć, że jest to założenie jednostronne, a z punktu widzenia teorii naukowych - wczorajszej daty, skoro popularyzowane w książkach Konrada Lorenza czy Desmonda Morrisa zdobycze etologii postawiły w całkiem innym świetle niż u Freuda i jego następców zagadnienie konfliktu między naturą a kulturą ludzką, zaś psychologia współczesna przenosi swe zainteresowania z mroków wnętrza jednostki na jej miejsce i rolę w społeczeństwie. Dla rozważań czysto teatralnych istotna byłaby zresztą tylko uwaga, iż praktyka teatru okrucieństwa opiera się w znacznej mierze na hipotezach podniesionych do rangi wiary. Dlatego to u Bonda złe i okrutne córki Lira muszą obowiązkowo cierpieć na wściekliznę macicy, a ich mężowie muszą być impotentami. Obraz okrucieństwa u kobiety musi być w pełni podbudowany klinicznie, aby, zdanim autora mógł być wiarygodny. Szczegółowe pokazanie takiego wziętego z kliniki stanu - torturowanie Warringtona z postulowanym życzeniem fizycznego kontaktu poprzez rozsiadanie się na jego wyjętych płucach, ma zapewne wywołać u obecnych na widowni pań pełne współbrzmienie, a przeto idealną wspólnotę ze sceną. Owszem, zjawisko, do którego Bond chce się odwołać, na pewno istnieje (da werden Weiber zu Hyanen), ale na przykład wprowadzając je do "Pieśni o dzwonie" Fryderyk Schiller nie liczył na partycypację czytelniczek. Że miał rację,widać z faktu, iż widownia w Teatrze Współczesnym zgoła nie partycypuje, i to nie dlatego że reżyser kazał aktorom tylko markować kopniaki w słabiznę i przewiercanie uszu drutem, ale dlatego że czynności te nie mogą spełnić nadziei pokładanych w nich przez autora sztuki. Jakkolwiek pokazane zostałyby w teatrze, sprzeczne są z działającymi w społeczeństwie i uznawanymi wzorami kultury, zaś odwołanie się do podświadomości i przełamanie tych wzorów mogłoby nastąpić tylko poprzez rzeczywiste, nie pozorowane, tortury i gwałty. Wtedy jednak nie mielibyśmy teatru, tylko obrzęd czarnej mszy, przy którym można liczyć na partycypację jedynie niewielkiej zboczonej mniejszości. Czy nad mniejszością ową należy się aż tak pochylać ze zrozumieniem, jak się to wcale często i głośno postuluje, to już inna sprawa dotycząca poniektórych środowisk, a nie zagadnień znaków.
To samo dotyczy wyłupiania oczu Lira i gwałcenia Kordelii. Już w dzisiejszych inscenizacjach Szekspira zawodzi, o ile pokazywane jest z detalami, wydłubywanie oczu Gloucestera i zazwyczaj bywa ono tylko markowane. Oznacza to właśnie rezygnację ze współuczestnictwa widzów w sensie postulowanym przez teatr okrucieństwa. Wystawiając Bonda, nie da się uniknąć szczegółów technicznych operacji wpisanych bardzo wyraźnie w tekst-scenariusz. Ale - znów wskutek braku związku ze znanymi widzom i praktykowanymi przez nich wzorami kultury - tortura nie wywołuje partycypacji, a pokazane (dyskretnie zresztą w obecnej inscenizacji) zgwałcenie nie może liczyć na wywołanie cementującego wspólnotę podniecenia poza kręgiem osobników, którzy z małymi może wyjątkami nie uczęszczają ani do teatru w ogóle, ani do Teatru Współczesnego w szczególności. Sumarycznym rezultatem nagromadzenia w sztuce wizualnych znaków okropności nie jest partycypacja, lecz bądź obojętność, bądź dezercja części widzów. Oznacza to, jak się zdaje, przewagę teorii o większym znaczeniu związanych z kulturą presupozycji danego społeczeństwa nad teoriami utajonych presupozycji psychologicznych.
Dalszego argumentu dostarcza, w porównaniu z porażką Bonda, sukces Tadeusza Różewicza w sztuce "Świadkowie, albo nasza mała stabilizacja". Wydłubywanie przez chłopca oczu małemu kotkowi czy konanie opuszczonego psa na ulicy działa wstrząsająco przede wszystkim dlatego, że okrucieństwo wobec zwierząt należy, niestety, do codziennej, znanej widowni praktyki społecznej. Komunikat autora jest odbierany z całą zamierzoną dobitnością wskutek istnienia praktyki, do której się odwołano, a nie na zasadzie działania u widzów podświadomego sadyzmu. Jeśli zwrócimy przy tym uwagę na fakt, że u Różewicza sceny tortur i konania odbywają się za sceną, a nie na scenie, to od zagadnienia społecznych uwarunkowań znaków przeniesiemy się w dziedzinę samych już tylko poszczególnych systemów znakowych. Horacjański przepis, który zakazuje Medei publicznego mordowania synów, postuluje w zakresie komunikowania okrucieństwa wyższość języka naturalnego nad "językiem" wizualnym. Przyjrzyjmy się, jak działa ta zasada we współczesnym teatrze, a zwłaszcza w teatrze okrucieństwa.
Jeśli uzna się tezę E. Gombricha o konwencjonalnym charakterze wszelkich ludzkich działań figuratywnych to zarówno w wypadku znaków języka naturalnego, jak znaków teatralnych, trzeba się zgodzić na ich umowność. Okrucieństwo czy to u Bonda, czy w Grand Guignolu (który zresztą już dawno musiał zamknąć podwoje), jest przez widza odbierane jako teatr; odejściem od umowności mógłby być tylko, jak już powiedziano, dokonany lege artis mord rytualny (pomija się tutaj bardziej, skomplikowaną problematykę kina, gdzie plamy na ekranie mogą być dokumentami okrucieństw jak najrzeczywistszych). Można by zaryzykować twierdzenie, że komunikat okrucieństwa dokonany w teatrze poprzez znaki wizualne ujawnia ich umowność w stopniu daleko wyższym niż komunikaty o wszelkich innych treściach. Równocześnie jednak zakłada się, iż aby osiągnęły swój cel, owe konwencjonalne znaki muszą być odbierane jako wysoce "prawdziwe". W komunikacie językowym, przy użyciu znaków umownych i jako takie przyjmowanych nie ma konfliktu, a w wypadku okrucieństwa nasze wzory kultury nie wchodzą w sprzeczność z samymi znakami, lecz tylko z przekazywanym przez nie komunikatem. Może wtedy powstać pożądany przez autora wstrząs katartyczny czy mobilizacja protestu, czy (jeśli tak założono) przytłoczenie przez niepokonalne zło i zbrodnię. Kto wie, czy tutaj właśnie nie leży przyczyna wyższości prozy manifestów Artauda na temat okrucieństwa nad próbami ich realizacji scenicznej.
W kręgu tych samych spraw mieści się problem sceny u Bonda z sekcją zwłok Fontanelli. Przekazany zostaje tu dokładnie ten sam komunikat, który u Szekspira-Paszkowskiego zawiera się w słowach: "Zanatomizujcie mi Reganę, zobaczcie, co tam siedzi w jej sercu. Czy jest jaka przyczyna w naturze zdolna taką zatwardziałość sprawić" (akt III, sc. 6). Bond na pytanie Lira: "Gdzie jest bestia?", demonstruje mu (i widzom) najpierw żołądek, a potem wątrobę i płuca wyrodnej córki, by wykazać daremność poszukiwań odpowiedzi. Otóż, niezależnie od faktu, czy w danym przedstawieniu Wiesław Michnikowski wyciągnie na wierzch z wnętrza manekina mniej czy więcej krwawych bebechów z papier mache (a rzecz ta zmienia się z jednego przedstawienia na drugie), sekcja zwłok pozostaje całkowicie umowna, pretendując jednocześnie do równoważności ze znakiem, jakim byłaby wizyta publiczności w prawdziwym prosektorium, urządzonym np. w bufecie teatru na dole, z prawdziwym damskim nagim trupem i z całym należnym tu aparatem olfaktorycznych znaków towarzyszących. Wydaje się, że skoro tak czy owak poruszamy się w sferze konwencji, lepiej spełnia swą rolę (jak u Szekspira) język naturalny. Co zaś do pokazania widzom z bliska rzeczywistej sekcji zwłok, to kłopotliwość i dobitność takiego komunikatu w stosunku do banalnej przecież treści: "nie sposób doszukać się w anatomii ludzkiej siedliska bestii", jest w każdym razie nieproporcjonalnie wielka, tak jak nieproporcjonalnie wielka w stosunku do potrzeb komunikatu była rola osławionych połci mięsa w "Rzeźnikach" F. Icresa w 1888 r., gdzie chodziło o potwierdzenie, iż rzecz dzieje się w środowisku rzeźników i masarzy.
Dlaczego jednak wbrew tym wszystkim rozważaniom płacz dobrej aktorki działa na widzów w pełni skutecznie, choć nie działa - wydłubywanie oczu, i dlaczego markowane przecież tylko sztyletowanie i strzelanie się wzajemne należy jednak do wypróbowanego i używanego powszechnie "języka" sceny?
W pierwszym wypadku sprawa obraca się w kręgu komponentów presupozycyjnych, zdeterminowanych przez dane społeczeństwo i skupionych wokół płaczu pojmowanego jako znak cierpienia i komunikat skargi. Nałożonym tu przez wzory kultury powszechnym odzewem jest partycypacja, chęć niesienia ulgi i pomocy, a nie jak w wypadku okrucieństwa hipotetyczny współudział przez odwoływanie się do eliminowanego przez tę właśnie wzory sadyzmu.
Przy drugim punkcie można, jak się zdaje, pozostać w granicach semiologii. Śmierć sztyletowa w "wysokiej tragedii" czy rewolwerowa w sztuce defektywnej jest bardzo świadomie i bez wątpliwości odbierana jako znak konwencjonalny. Prawdopodobnie wchodzi tu w grę długotrwały usus teatralny, który doprowadził do powszechnego uznania owej konwencji, obcej jeszcze, na przykład widzom opisanym u Jana Chryzostoma Paska. Można dzisiaj postawić znak równości między umownością znaków języka naturalnego komunikujących zabójstwo a umownością wizualnych znaków zabójstwa na scenie. Komunikowanie znaczeń w wypadku lektury "Iliady" i w wypadku oglądania podchorążych, którzy ścielili się pokotem w warszawskiej inscenizacji "Nocy listopadowej", wyreżyserowanej przez Kazimierza Dejmka w 1960 r., odbywa się na identycznym gruncie założenia umowności znaków.
Jakkolwiek skrótowe i wycinkowe byłyby podjęte powyżej próby wyjaśnień, zawiera się w nich przypuszczenie, że może nauka o systemach znakowych dostarcza jednak argumentów na rzecz twierdzenia o nieprawomocności gwałtu i fizycznego okrucieństwa jako znaków w teatrze. W takim razie cały teatr okrucieństwa zawisłby tylko na cienkiej nitce hipotez psychologicznych rozwijanych w założenia już wręcz mistyczne. Teoria komunikowania się mogłaby spełnić rolę zimnego, ale orzeźwiającego tuszu na głowy marzące o irracjonalnych "dusz komuniach" widzów i aktorów, a ignorujące rozważania nad miejscem w naszej kulturze i możliwościami teatru jako szczególnego sposobu komunikacji oraz; nad jego zdolnością przekazywania komunikatów najważniejszych dla jednostki i społeczeństwa.
W tym właśnie kontekście wystawienie sztoki Bonda wydaje się pożyteczne: stanowi sprawdzalny argument w dyskusji nad żywo roztrząsanym problemem dramaturgii współczesnej, a równocześnie zapobiega powstawaniu legend i niezaspokojonych apetytów. Każdy może się przekonać, czy sławione winogrona nie są przypadkiem kwaśne, a jeszcze lepiej, że może się o tym przekonać na przedstawieniu wysokiej klasy. Pewne spiłowanie przez Erwina Axera ostrości efektów, o ile to w ogóle było możliwe, zmniejsza udział odruchowych i nieprzemyślanych reakcji negatywnych, pozwalając dostrzegać wyraźniej podstawowe trudności i problemy sztuki, a równocześnie odbierać z niej to, co stanowi o jej niewątpliwych walorach. Przyznać bowiem trzeba, że Bond jest nie tylko fanatykiem pewnej, zaczepionej w niniejszym artykule koncepcji, ale i rzeczywiście liczącym się dramaturgiem. Wpisał on w swą sztukę kilka ról, w które weszli w Warszawie znakomici aktorzy ze znakomitym wynikiem. Przede wszystkim chodzi tu o Lira - Tadeusza Łomnickiego, ale także o Maję Komorowską (Kordelia) i Martę Lipińską oraz Stanisławę Celińską (Bodice i Fontanella). Im wszystkim należy się jednak bardzo ciepła recenzja, a nie utyskiwania nad znikomą wartością znakową okrucieństwa, zaś całemu teatrowi- życzenia, aby po próbie z Bondem podjął się wystawienia "Króla Leara" Szekspira, może w nowym przekładzie. Wydaje się, że obsada kilku najważniejszych ról jest zapewniona, a inscenizacja w stylu Teatru Współczesnego z wykorzystaniem pozytywnych i negatywnych doświadczeń ze sztuką Bonda mogłaby się okazać arcy interesująca.. W dyskusji na temat okrucieństwa w teatrze byłby to równocześnie bardzo płodny argument skłaniający do dalszych przemyśleń.