Artykuły

Dyskurs futurologiczny?

- Teatr coraz częściej przestaje być bezpieczny, staje się żmudny, wymaga wysiłku, skupienia. Nie możemy, idąc do niego, liczyć na lekką duchową strawę podlaną sosem rozrywki - mówi aktor JACEK PONIEDZIAŁEK.

Spodziewa się pan złych recenzji?

- Nigdy nie jest się do końca pewnym tego, co się robi. Jest nadzieja i intuicja, że podąża się słuszną drogą, ale pewności nie ma. W przypadku sztuki to sprawa bardzo subiektywna.

"Życie.." w reżyserii Garbaczewskiego przypomina performance, w którym nie musieliby grać zawodowi aktorzy. A grają świetni - ale nie ma bohaterów, nie ma akcji, nie wiadomo, jak czytać ten spektakl.

- Owszem, wyobrażeniowy świat Garbaczewskiego ma pewną toporność i niezborność w sobie, czasami brak mu oczywistej logiki - to dlatego że ten reżyser nienawidzi konwencji. Interesuje go raczej zderzanie myśli i koncepcji zawartych w hybrydalnym tekście, jakim jest "Życie seksualne". W przedstawieniu postać Malinowskiego użyta jest jako figura analogowej osoby, która znajduje się w cyfrowym świecie. Jest to opowieść konceptualna, instalacja. Garbaczewski zderza w teatrze mity, problemy, pewnego rodzaju implanty, które mają się odnaleźć w innej rzeczywistości. Tego typu teatr jest narażony na obojętność, ironię albo lekceważenie. Są jednak widzowie, którzy świetnie rozumieją taką formułę, nie potrzebują linearnej opowieści.

A co z widzami takimi jak ja, którzy uważają, że to banalne i proste?

- Z tym się nie zgodzę. Bo to jest dyskurs filozoficzny, socjologiczny i futurologiczny. Nie wydaje mi się ani banalny, ani prosty.

Co zatem nowego mówi o współczesnym człowieku i jego wrażliwości?

- Na przykład że boimy się ze sobą rozmawiać. W spektaklu Garbaczewskiego jest scena, w której dzicy stoją nadzy, a ja - jako figura Malinowskiego - nie potrafię ich zmusić, by się dotknęli. I to jest to - dziś komunikatory zastąpiły kontakt interpersonalny, chowamy się za nimi, nie trzeba dotykać drugiej istoty, żeby odbyć stosunek seksualny, wystarczy włączyć komputer.

Co w tym nowego?

- Czy wszystko musi być zawsze nowe? Czy jest coś, czego jeszcze nie było? A jeśli nie, to mamy się już tym nie zajmować, nie myśleć?

W takim dyskursie widzi pan przyszłość teatru?

- Na polskie festiwale, ostatnio na Warszawskie Spotkania Teatralne, przyjeżdżają ludzie z zagranicy, którzy od lat interesują się polskim teatrem i mówią, że to jedno z najciekawszych zjawisk teatralnych na świecie. W Polsce istnieje nieustający i intensywny ferment - na afiszach są nowi twórcy, którzy przez wiele sezonów utrzymają status gorącego nazwiska, a nowych, depczących im po piętach stale przybywa. Teatr wywołuje gorące dyskusje, rodzi podziały. I jeżeli tak się dzieje, czego źródłem jest moim zdaniem Krystian Lupa, to między innymi dlatego że ma więcej takich jego uczniów jak Garbaczewski. Albo takich jak Marcin Cacko, autor adaptacji "Życia..." marzy o teatrze, w którym przez parę godzin aktorzy będą tylko mówić tekst, wylewać z siebie oceany tekstu. Warlikowski też właściwie tego szuka. Teatr coraz częściej przestaje być bezpieczny, staje się żmudny, wymaga wysiłku, skupienia. Nie możemy, idąc do niego, liczyć na lekką duchową strawę podlaną sosem rozrywki.

Po "Enterze", który wyreżyserował pan z Anną Smolar, spektakl Krzysztofa Garbaczewskiego to kolejna propozycja spoza teatru Warlikowskiego. Czy to pierwszy krok, żeby do Nowego wpuszczać innych reżyserów?

- Krzysiek nie jest chętny, żeby otwierać się na nowych twórców, bo nie mamy jeszcze swojej bazy lokalowej, budżetu. Mamy tylko 11-osobowy zespół, który tworzy teatr autorski, nierepertuarowy. Nie brakuje nam innej konwencji - zresztą każdy z nas rozwija się też w innych miejscach. Z drugiej strony mamy już swoją widownię, a chcielibyśmy też wpuścić więcej takich widzów, którzy niekoniecznie szukają piękna, dobra i prawdy, ale też nowej wizji, nowej koncepcji człowieka.

Minęły już trzy lata, odkąd ogłosiliście otwarcie Nowego Teatru, i wciąż nie macie swojego miejsca. Macie siłę dalej czekać?

- Z powodu uporu prezesa MPO (Nowy ma powstać na terenie Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania) budowa teatru stała w miejscu. Odkąd powołano nowy zarząd, sprawy poszły do przodu. Jesteśmy już na etapie przetargów, a budowa zacznie się jesienią tego roku i potrwa około dwóch lat. Mimo wszystko nie czujemy się bezdomni. Czekamy, robiąc przy okazji swoje rzeczy.

Pan tłumaczy sztuki teatralne. Tłumaczenia to hobby aktora czy aktorstwo to hobby tłumacza?

- Hobby aktora. Ale też przyjemna konieczność wynikająca z tego, że niewielu tłumaczy sztuk teatralnych słyszy język tak jak aktor. Tłumacze, chcąc być wierni literom oryginału, często gubią sens tego, czym jest język w teatrze - musi być żywy, komunikatywny, wzięty z dnia dzisiejszego. I mocny, bo tak piszą współcześni autorzy. Tłumaczenia dają mi wolność. Nie można jednak tego robić pod presją czasu, to musi być flow, trzeba wejść w tonację autora, w jego potoczystość i znaleźć równoległą, ale własną.

A jak zachować równowagę między archaicznym już językiem a współczesnym?

- Nie wolno posługiwać się eufemizmami, tłumaczyć wprost, używać grzeczniejszych i łatwiejszych do przyjęcia opisów. Teraz np. tłumaczę "Kotkę na gorącym blaszanym dachu" dla Piotra Machalicy i Teatru Mickiewicza w Częstochowie. Tennessee Williams jest jednym z tych autorów, których trzeba przełożyć na nowo. Współcześni dramatopisarze tak jak Williams są niepokorni, nieuczesani. Nie można ich wygładzać, oni nie potrzebują adiustacji.

Agnieszka Michalak

Golasy na dropsach

Czcigodny Dyrektorze Nowego Teatru Krzysztofie Warlikowski!

Nigdy nie robiłem tajemnicy z niebycia fanem Pańskiego teatru. Mając jednak do wyboru: Garbaczewski czy Warlikowski, wybieram Pana. Wolę bowiem oglądać rzeczy, z którymi estetycznie i ideowo jest mi nie po drodze, ale wciąż są teatrem. Tymczasem najnowsze dzieło powstałe w pańskim teatrze - produkt spółki: reżyser Krzysztof Garbaczewski, slamer Marcin Cecko oraz autorka scenografii Aleksandra Wasilkowska - nie jest żadnym teatrem. Pokazywanie na scenie etnograficznych dzieł Bronisława Malinowskiego - czy też raczej tego, co z nich zostało po adaptacji pana Cecko - jest zwyczajnym nabijaniem publiczności w butelkę. Klęska ma swoje źródło w samym pomyśle. Bowiem scena nie jest miejscem uprawiania antropologii, filozofii -jest miejscem, w którym opowiada się historie, z większym albo mniejszym talentem. Jeśli jednak przez dwie godziny każe się widzom gapić na ludzi postawionych w sytuacji pomyleńców, którzy wyplatają rzeczy zrozumiałe zapewne tylko dla reżysera i dramaturga, to rezultat jest jasny jak obnażone siedzenia aktorek i aktorów tego przedstawienia pokazywane w jasnym świetle nowoczesnych reflektorów. A rezultatem jest straszliwa, upiorna nuda. Warto więc, by przypomniał Pan reżyserowi o starych prawach, których przekroczyć się nie da. Na przykład o tym, że scena jest miejscem, z którego ma być coś widać. Spośród trzech multimedialnych projektorów dwa są kompletnie niepotrzebne - od połowy przedstawienia zasłania je bowiem skutecznie dziwna płachta najeżdżająca na widzów. Artyści przez sporą część spektaklu skaczą po scenie nago, co ma być zapewne przekroczeniem, o którym tak chętnie mówią twórcy przedstawienia. Golasy skaczą po naszych scenach od paru dekad, nikogo to już nie obchodzi. Ale jeśli mowa o przekroczeniu, to zdecydowanie przekroczono odporność publiczności na brzydotę i ułomność. Może zresztą pastwię się nad spektaklem, nad którym pastwić się nie wypada, nosi bowiem wszelkie znamiona działania w stanie opisanym niegdyś jako pomroczność jasna. Jeśli tak - apeluję do dyrekcji i zespołu Nowego Teatru: zmieńcie dropsy.

Z poważaniem,

Tomasz Mościcki

"Życie seksualne dzikich"

Scenariusz: Marcin Cecko

reż. Krzysztof Garbaczewski

Obsada: Jacek Poniedziałek, Maciej Stuhr

Nowy Teatr w Warszawie

Premiera: 14 kwietnia

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji