Artykuły

Nie lubię ról, w których nie mogę dać z siebie zbyt wiele

Krzysztof Globisz opowiada czego uczy studentów i jak mobilizuje go trema.

- Podobno do szkoły teatralnej poszedł pan zafascynowany królikiem Buggsem?

- (śmiech) Pośrednio tak. Kiedy zdawałem na aktorstwo, u nas nie pokazywali jeszcze królika Buggsa. Wtedy do moich ulubionych bohaterów należeli Bolek i Lolek, Reksio oraz postaci z bajek radzieckich. Buggsem zafascynowałem się dużo później. Ale świadomość, że te animkowe postaci mogą czegoś nauczyć aktora, przyszła dopiero wtedy, kiedy dobrze już znałem ten zawód. Zaobserwowałem wówczas, że są one syntezami wielu artystów. Dopracowane do granic perfekcji, niemożliwych dla ludzkiego ciała. Ale to prawda, że królik Buggs należy do moich największych idoli.

- Jest pan wykładowcą i dziekanem wydziału aktorskiego krakowskiej PWST. Uczy pan młodych adeptów sztuki naśladować swoich ulubieńców?

- Oni nie mają ich naśladować, tylko podziwiać pewne umiejętności, których nigdy nie będą mieli. Gdyby na przykład zdziwienie zagrali: Al Pacino, Marlon Brando, Luis de Fines i Meryl Streep, to z tych zdziwień powstałoby jedno syntetyczne, absolutnie najlepsze zdziwienie. I to jest zdziwienie właśnie królika Buggsa.

- Opowiada pan o tym swoim studentom?

- Oczywiście. Kiedy nauczą się już grać, mówię im, żeby podglądnęli w kreskówkach, co jest w nich dla nas ciekawego. Żeby na przykład spróbowali zdobyć podobną szybkość gry.

- Nie wiem, czy prędkość strusia Pędziwiatra jest osiągalna dla człowieka?

- (śmiech)!!! Ale wystarczy, że człowiek pomarzy sobie, że jest równie szybki. Wtedy też zdecydowanie szybciej myśli.

- Pan po szkole na rok trafił do Wrocławia, ale szybko wrócił do Krakowa - swojego ukochanego miejsca na globie.

- Na moim globie (uśmiech). Jest to, obok Śląska, jedno z najważniejszych miejsc w moim życiu. W Krakowie spędziłem i spędzam swoje artystyczne lata.

- Ulubił pan sobie Kraków z wzajemnością. Kilka lat temu odebrał pan nagrodę dla najbardziej ulubionego krakowskiego aktora.

- Dostałem "Złotą maskę". Przyczyniła się do tego też rola, którą wtedy akurat grałem, bo zyskała ona sporą aprobatę krakowskiej widowni. To bardzo miłe. Najprzyjemniejsza w tym zawodzie jest świadomość, że publiczność cię akceptuje. Te nagrody są nam zawsze najbliższe, bo dla publiczności żyjemy i tworzymy. Choć opinia krytyków też jest dla mnie ważna, bo nie jestem zadufanym w sobie gościem, który wie wszystko najlepiej.

- W Starym Teatrze zaczynał pan rolą Segismunda w "Życiu snem" w reżyserii Jerzego Jarockiego. To on ukształtował w panu aktora, którego dzisiaj znamy...

- Zgadza się. Jeśli chodzi o teatr, to można powiedzieć nawet, że zawdzięczam mu 90 procent swoich umiejętności. Reszta to zasługa innych pedagogów, ale najczęściej związanych z Jarockim. Wspomnę choćby nazwisko Ewy Lassek, znakomitej aktorki, która była zresztą jego żoną.

- Powiedział pan kiedyś, że kiedy na planie filmowym rusza kamera, czuje pan podobną adrenalinę, jaka towarzyszy odsłonięciu teatralnej kurtyny.

- Kiedy robimy sobie próby na planie, mając świadomość, że kamera jest wyłączona, są one bardziej luźne. Kiedy kamera rusza przychodzi ten dziwny moment spięcia. Porównałbym to nawet do zachowania skoczków narciarskich. Na próbach skaczą świetnie. A potem przychodzi myśl, że to już ten moment, już teraz nastąpi ostateczny skok. Wtedy wyniki są nieco słabsze. To jest właśnie moment największej odpowiedzialności, tremy.

- Pana trema mobilizuje?

- Według mnie, tylko taka w ogóle istnieje. To, co demobilizuje czy spina nie jest tremą, tylko rodzajem choroby. Trema jest dla mnie czymś jak najbardziej pozytywnym, powodującym, że aż chce się wystąpić. Podobnie jest z bokserami, ale nie takimi jak Gołota, który ucieka po ringu. Ci prawdziwi są wojownikami, którzy brną do przodu. Oni też odczuwają tremę, lęk przed walką. Ostatnio oglądałem starcie Diablo z Murzynem. Przed nim wyznał on, że boi się Murzynów, bo nie wie, co pod tą czarną materią się gotuje. Ale chciał się zmierzyć z tym co nieznane. Podobnie jest ze mną. Ja też chcę zmierzyć się i pokonać rolę czy publiczność, której nie znam.

- Nie widzi pan różnicy między pracą na scenie czy planie filmowym, ale można powiedzieć, że któryś z tych rodzajów sztuki specjalnie pan sobie ulubił?

- Zdecydowanie trudniejszy jest teatr. Wymaga on od nas większych umiejętności. Tutaj w ciągu dwóch godzin musimy konsekwentnie przeprowadzić postać od początku do końca. W filmie tworzy się ją małymi fragmentami. Na planie zawsze można coś poprawić. W teatrze nie ma takiej możliwości. Mimo tego scenę cenię sobie najbardziej. Jest to szlachetniejszy rodzaj tej profesji. Z kolei kino daje większą satysfakcję. W teatrze może mnie zobaczyć jakieś 200 osób. Na film chodzi ich kilka tysięcy. Dzięki "Aniołowi w Krakowie" jestem znany wśród Polonii amerykańskiej czy australijskiej, która - choć wie, że gram w teatrze - nigdy mnie nie zobaczyła na scenie.

- Podobno nie lubi pan ról, które są bardzo podobne do niego?

- Owszem. Nie lubię grać ról, w których nie mogę dać z siebie zbyt wiele, bo ona sama tego nie chce, nie wymaga. Im rola mi dalsza, bardziej obca, tym więcej wysiłku muszę w nią włożyć. W ten sposób staje się ona ciekawsza.

- W takim razie jakich ról pan nie lubi?

- Jeśli wymaga się ode mnie, żebym był sympatyczny, to dla mnie zdecydowanie za mało. Bo wydaje mi się, że prywatnie też jestem sympatyczny (uśmiech). Denerwuje mnie fakt, że mam zagrać kogoś miłego i ciepłego, bo sam taki jestem.

- Czyli role bandziorów są przez pana mile widziane?

- Jak najbardziej. Niebawem zagram w serialu takiego bandziora starszej generacji. Negatywne postacie są w ogóle ciekawsze do zagrania.

- Podobno nie lubi pan też śpiewać.

- Jestem aktorem zupełnie nieśpiewnym. Kiedy żył jeszcze profesor Bardini wystąpiłem nawet z postulatem, żeby obok festiwalu piosenki aktorskiej, stworzyć podobną imprezę dla tych aktorów, którzy śpiewać nie potrafią. Nie udało się, ale nie martwi mnie to, ponieważ obecnie wrocławski przegląd spełnia wszystkie te wymagania.

- W przyszłym roku będzie pan obchodził jubileusz 25-lecia pracy artystycznej. Zamierza pan uczcić go w jakiś szczególny sposób?

- Być może uda się coś zrobić. Mam dwie propozycje teatralne. Może któraś z nich będzie mogła być tak właśnie potraktowana.

Rozmawiał MARCIN KALITA

Urodził się 16 stycznia 1957 roku w Siemianowicach Śląskich. Krakowską szkołę teatralną ukończył w 1980 roku. Po studiach przez rok występował we wrocławskim Teatrze Polskim. Od 1981 roku związany ze Starym Teatrem w Krakowie. Jest dziekanem Wydziału Aktorskiego krakowskiej PWST. Znany z takich filmów i seriali jak: "Z biegiem lat, z biegiem dni", "Krótki film o zabijaniu", "Modrzejewska", "Pułkownik Kwiatkowski", "Pan Tadeusz", "To ja, złodziej", "Przedwiośnie", "Anioł w Krakowie", "Kariera Nikosia Dyzmy", "Superprodukcja", "Pogoda na jutro", "Pornografia". Zdobywca wielu nagród i wyróżnień za działalność teatralną i filmową. W ubiegłym roku odcisnął swoją dłoń na promenadzie gwiazd podczas festiwalu w Międzyzdrojach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji