Artykuły

Wspomnienie o Krzysztofie Kolbergerze (1950-2011)

10 maja 2007 r. ramach "Jubileuszowych powrotów " w Teatrze Śląskim odbyło się spotkanie z Krzysztofem Kolbergerem. "Proszę, zagraj to jeszcze raz..."

Postać Krzysztofa Kolbergera, chociaż od chwili jego śmierci upłynęło tak niewiele czasu, zwolna zaczyna się już mitologizować, co jest procesem tyle zrozumiałym co odrywającym nas, prędzej czy później, od realnych, konkretnych i powszednich chwil jego życia. Nasza znajomość nie była z rodzaju tych, które upoważniają do snucia jakichś "analitycznych" wspomnień. Pozwala mi jednak przywołać dziś kilka obrazów i sytuacji przydatnych jak mniemam w momencie, gdy próbujemy wiarygodnie zarysować kontur jego obecności.

Naturalnie znałem go. Jego głos, jego twarz, jego publiczny wizerunek. Wdzierał się przecież do naszej wyobraźni z energią i gwałtownością, jaka znamionuje tylko osobowości niezwykłe. Był intensywny, młodzieńczy, promieniował romantyzmem. Także uroda i witalna siła miały tu coś do powiedzenia, chociaż właściwie od początku kojarzyliśmy go również z czymś delikatnym i subtelnym, co zresztą tak sugestywnie zabrzmiało w jego radiowym czytaniu poezji. Słowem klasyczna postać gwiazdora (w najlepszym tego słowa znaczeniu), niesionego wartkim prądem przychylnego losu, życzliwości wybitnych starszych kolegów, koincydencją pomyślnych zbiegów okoliczności i oczywiście potężnym talentem i pracowitością. Właściwie przez długie lata, można go było nazwać spokojnie pieszczochem fortuny, co naturalnie zawsze wyświetla w tle swój emocjonalny negatyw, czyli zazdrość i dosyć skwapliwą gotowość krytykowania. Ale ta ostatnia nie objawiała się raczej oficjalnie, jakby ewentualni adwersarze czuli wątłość argumentów merytorycznych i własne liche szanse na szerszy rezonans.

Jakże niewielu z nas wiedziało, że pod medialnym, "światowym i świetnym" wizerunkiem bohatera rozwija się cicho, acz nieubłaganie zupełnie inna o nim opowieść. Coś co radykalnie zmieni i odwróci wszelkie dotychczasowe narracje o człowieku i artyście.

Nie obnosił się ze swoim cierpieniem i lękiem. Wiedziało niewielu. Później tzw. środowisko, jeszcze później Warszawa, warszawka, krąg się rozszerzał. Aż wreszcie sprawa stała się głośna, powszechnie znana, komentowana ze współczuciem, czasem zgrozą i zdumieniem. Twarz aktora. Ta sama i już zupełnie inna. Czyż nic wpatrywaliśmy się w tę twarz w napięciu? Z bólem, bezsilnie, trochę zażenowani tym patrzeniem i własnym lękiem? Niestosowną ciekawością? Ale było zarazem coś, co uspokajało i napawało otuchą. Tym czymś był jego lekki uśmiech i łagodne spojrzenie. Bez śladu paniki czy rozpaczy. Prędzej pogodna harmonia, jakby to on chciał nam teraz powiedzieć "nie lękajcie się".

Pięć lat temu, późną już jesienią, szedłem w sobotnie popołudnie do bezludnego o tej porze Radia. Nagrywaliśmy słuchowisko Feliksa Netza "Pokój z widokiem na wojnę polsko-Jaruzelską", utwór który miał zawojować niebawem europejską radiofonię i wejść do kanonu najwybitniejszych polskich słuchowisk. Głośny reżyser Waldemar Modestowicz "przywiózł" ze sobą z Warszawy Kingę Preis i Krzysztofa Kolbergera. Już od dawana rozgłośnia przy ulicy Ligonia w Katowicach nic była miejscem wspólnej pracy tak wielu, tak różnych i tak wybitnych artystów. Asystowałem przy nagraniach. Kinga Preis zjawiła się najwcześniej, bezpośrednia, dociekliwa w pytaniach o teksty i konteksty, o chronologię wydarzeń na kopalni Wujek AD 1981, których dramat Netza dotyczył. Czekaliśmy jednak na Krzysztofa. Miał zagrać główną rolę. Potężna partia materiału, w silnie zróżnicowanej skali emocjonalnej i sytuacyjnej, niełatwe i, co tu dużo mówić, męczące zadanie aktorskie. Przede wszystkim jednak ranga i wymiar tragedii na Wujku. Jej patriotyczne, emocjonalne, ale też artystyczne już konotacje (wcześniejszy film Kutza "Śmierć jak kromka chleba"). Nie piszę o tym po to, żeby podkreślać prawdziwie wyjątkową kreację Kolbergera, jego wyzbyty patosu, pełen naturalności sposób gry, który zacierał wręcz granicę między literaturą a np. reportażem czy nagraniem dokumentalnym. Po prostu był świetny. Piszę o tym dniu dlatego, że pojawienie się Krzysztofa, było wtedy dla nas jakoś dziwnie znaczące i chyba zapamiętaliśmy je tak samo.

Przyjechał z Warszawy mniej więcej 20 minut wcześniej, pociągiem. Miał ze sobą plecak i podróżną torbę, którą zostawił w recepcji, ale plecak zarzucił na ramię i wdrapał się do studia na najwyższe piętro, nie pozwalając, by ktoś mu ten plecak pomógł taszczyć. Pamiętam jak szedł cicho, prawie bezszelestnie po stromych schodach i długich korytarzach opustoszałego radia. Jego ruchy były harmonijne i celowe, ale jakby w lekko zwolnionym tempie. Jednak żadnego znużenia, zniecierpliwienia czy skargi, tylko ten uśmiech, właśnie, łagodny uśmiech czy może coś jak zapowiedź uśmiechu, jakiś przed-uśmiech znamionujący nie tyle wesołość ile łagodną zgodę i otwartość. Cały czas szukał ściereczki do okularów, nie mógł jej znaleźć, podsuwane higieniczne odrzucał stanowczo jako "barbarzyńskie traktowanie szkieł", "obiad mam w plecaku" napomknął, kiedy chcieliśmy ustalić godzinę przerwy na posiłek, a jednocześnie co chwilę rzucał ściszonym głosem jakieś precyzyjne pytanie o układ nagrywanych scen, projekcję efektów i akustyczną "scenografię" planów. Był totalnie skoncentrowany na pracy, choć przed momentem wysiadł z pociągu, widać było, że w przedziale też zanurzał się w tekst, myślał o nim, przymierzał własne rysy do specyficznej roli w wyjątkowym utworze literackim.

To, co jednak zapamiętałem równie mocno, a może jeszcze silniej, to jego - mimo powyższych uwag - wyraźna, pełna uprzejmego zainteresowania współobecność, nie hermetyzował się w swoim artystycznym skupieniu, ale czynił wszystko żeby wywiązało się spotkanie już czysto ludzkie (okulary, torba, chusteczka, czy mogę zdjąć sweter?, woda mineralna, tylko że ja piję.... a państwo?...)

W reżyserce studia paliły się dwie małe lampki, za oknem zaczynał się zmierzch, jak dziś widzę jego szczupłą sylwetkę i pochylenie głowy, kiedy słucha już nagranej do słuchowiska ballady "Kyksa" Skrzeka i mówi do Modestowicza: "Waldemar proszę, zagraj to jeszcze raz ...".

Ostatni raz widzieliśmy się na koncercie Krystiana Zimermana w katowickiej "Symfonii". Pojawił się w ostatniej chwili, tuż przed koncertem. Z wybitnym pianistą łączyła go długoletnia znajomość i przyjaźń, jak mi napomknął przy powitaniu, starał się nigdy nie zmarnować okazji, by go posłuchać. Było mi niezmiernie miło, kiedy w pewnej chwili złapał mnie za ramię i ku zdumieniu patrzących osób, śmiejąc się, wymruczał półgłosem: "Pamiętasz naszą niejubileuszową polemikę w teatrze? Odbrązowiliśmy troszkę tę akademię ku czci...".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji