Ważny "Kordian"
AXEROWSKI "Kordian" " jest przykładem niespodzianek, jakie teatr lubi płatać tzw. zdrowej logice. Kiedy bowiem zgromadzić wszystkie negatywy tego przedstawienia, zda się, iż nie osiągnięto wiele. A przecież, wbrew wszystkiemu co podpowiada krytyczny rozum, ten czterogodzinny spektakl pozostawia wrażenie ponad miarę swoich błędów. Zniecierpliwieni, znużeni, pełni oporów - czujemy jednak, że wreszcie jesteśmy nie w kabarecie, na występie estradowym, programie telewizyjnym, lecz w teatrze. Jest to realizacja narzucająca pewien ton poważmy, od którego odwykliśmy może zbyt lekkomyślnie.
Ów rejestr pretensji jest zresztą długi. Tekst dramatu skrócono nieznacznie (do wykreśleń najistotniejszych należy fragment Przygotowania, w którym diabły stwarzają przywódców powstania). Powściągliwość w używaniu reżyserskiego ołówka wynika z przekonania, iż dramat, "a zwłaszcza monologi Kordiana i opowiadanie Grzegorza tak są pod względem myślowym i muzycznym skonstruowane, że każda wyrwa w nich wydaje się uszczerbkiem dla całości". Jest w tym zapewne racja, ale wytrzymałość widza buntuje się przeciw niej. Zachowanie trzech opowieści Grzegorza, mimo sugestywnego aktorstwa Henryka Borowskiego, wydaje się przesadą, tym bardziej, że właśnie na skutek owej sugestywności powstaje swego rodzaju teatr w teatrze. Monologi Kordiana tracą zaś i tak wiele ze swych piękności - bo ocalić całość mógłby tylko wykonawca fascynujący lub bodaj bardzo wytrawny. Wojciech Wysocki natomiast broni się wprawdzie jako debiutant, stwarzając rolę poprawną, ale nie osiąga wiele ponad to; brak mu i pasji przekonań, i indywidualności. W tej sytuacji sporo wierszy tak czy owak przechodzi mimo ucha i rodzi się podejrzenie, że ilość wpływa na jakość.
Nie przekonuje też pomysł zachowania pokaźnych fragmentów didaskaliów, wypowiadanych tu przez III Osobę Prologu (Ryszard Peryt). Sens pomysłu wydaje się oczywisty: didaskalia mają określać zmiany czasu i miejsc akcji, wyręczając w tym scenografię (Ewa Starowieyska), ograniczoną tu do ciemnego tła i paru rekwizytów. Wydaje się to zapewne reżyserowi konieczne, szczególnie że interpretacja utworu ma wedle jego założeń, eksponować wątki biograficzne i psychologiczne. W efekcie jednak owa metoda cytatu (didaskalia w "Kordianie", inaczej niż u Wyspiańskiego, mają ściśle informujące, użytkowe znaczenie) wprowadza pewien ironiczny dystans, kłócący się z intencjami całości, szczególnie z patetyczną, kosmiczną nutą Prologu i zachowanych partii Przygotowania. Jeśli zaś idzie o "biografizm i psychologizm" tego przedstawienia, to w ogóle do określeń tych odnieść się trzeba sceptycznie. Jeśli "Kordian" robi wrażenie, o którym pisano na początku, to właśnie dzięki temu, że poza pojęcia te wykracza. Całe szczęście, bo dramat czytany w perspektywie zakreślonej psychologią nie jest utworem szczególnie interesującym zaś jego bohater nie zyskuje żadnego Szekspirowskiego wymiaru. I nie przez przypadek największe zniechęcenie budzi w Teatrze Współczesnym akt I, choć przedpremierowa wieść niosła, iż on właśnie został reżysersko najbardziej wypracowany. W istocie żaden z etapów drogi, która wiedzie Kordiana na Mont Blanc, nie wyróżnia się niczym szczególnym, są to szablonowe teatralne obrazki, jeśli zaś można mówić o pewnym novum interpretacyjnym, to w potraktowaniu epizodu z Laurą, będącą w wykonaniu Maji Komorowskiej dojrzałą, doświadczoną i znużoną już wszelkimi atrakcjami panią, która być może, zgodziłaby się - bez zbytniego zresztą entuzjazmu - na romans z młodszym o pokolenie młodzieńcem, gdyby nie zanudzał jej tak wielką ilością wierszy. Jest to jakaś koncepcja, pozostająca wszakże w sprzeczności z tonem patetycznym, w jakim kończy się i tutaj ów romans.
A więc wartości tego przedstawienia trzeba szukać w całkiem innej warstwie. Kordian nie jest wszak Hamletem, lecz przedstawicielem narodu, gdzie "skraca się o głowę", a "podwyższa - o całe mogiły". Gdzie każda rozmowa nabiera charakteru politycznego dyskursu, i gdzie historia kreuje bohaterów w o wiele większym stopniu niż bohaterowie - historię.
U Axera historia ta jest wręcz dziełem Szatana, Zwrot: "wiek co przyjdzie ucieszy szatany," - nie jest tu tylko zwrotem retorycznym. Szatanowi odebrano wprawdzie okazję do tworzenia narodowych zdrajców, przyznano mu wszakże uprawnienia szersze: to Szatan niesie Kordiana z Mont Blanc do Polski, to Szatan - w finale - wprawiwszy tłum w sen lunatyczny, uniesie w nieznane ułaskawiające pismo Cara, igrając nie tylko losem ciemiężonych ale i ciemiężców. Pierwszoplanowość Szatana rysuje się tym wyraźniej, że demonicznie ucharakteryzowany i zagrany przez Jana Englerta, dominuje on całkowicie nad bladym Kordianem, cukierkowym Carem (Czesław Wołłejko) i kukiełkowym - mimo rozpaczliwych wysiłków Mieczysława Czechowicza - księciem Konstantym. Z tej też przyczyny kulminacyjną sceną spektaklu nie jest - jak to zwykle bywało - rozmowa Cara z bratem, lecz Doktora z Kordianem.
Oczywiście oddawszy Szatanowi, co królewskie, pozostawia się trochę i śmiertelnym. Dyskusja o racjach stanu, pokazanie mechanizmów narastającego konformizmu - w Scenie w Podziemiach, próba zindywidualizowania reakcji Ludu etc. - świadczyć mają, iż Szatan, kierując historią, nie zwalnia od odpowiedzialności. W inscenizacji Axera, może po raz pierwszy, tak przekonywająco i czysto daje o sobie znać mądrość i doświadczenia Słowackiego w stawianiu pewnych społecznych diagnoz. Mądrość, aż zdumiewająca u 24-letniego przecież zaledwie autora, choć nie tylko jemu w tamtym pokoleniu przynależna, dziś zaś wywołująca uczucie nostalgii za czasami, gdy umiano myśleć już od młodości, i to w sposób boleśnie szczery. I nagle zaczyna się jakby rozumieć, w czym leży siła tego spektaklu - przy tak wielu jego słabościach. Otóż słabości te, wskazując na pewne braki ściśle teatralne, nie obniżają rangi spraw, o których się mówi. Są czasem drażniące, czasem wynikające z nieprzekonywających ambicji czy odwrotnie - z nieporadności, głównie aktorskich, widocznych i w partiach solowych i zbiorowych, nawet tak ważnych jak scena z ludem podczas koronacji. Ale nie ma w nich bezmyślności i efekciarstwa właściwego tak wielu dziś inscenizacjom, nie ma przemądrzałości, wynikającej ze złudnej wiary, że każdy z realizatorów dzieła literackiego ma do powiedzenia więcej niż samo dzieło. Odwrotnie, lojalność wobec tekstu wynika nie - a w każdym razie nie tylko - z tradycyjnie Axerowi przypisywanych skłonności do "teatru literackiego" w sensie środków wyrazu - a raczej z przekonania, że utwór Słowackiego, bez żadnych specjalnych przeróbek i wsparć, mówi o rzeczach wystarczająco ważnych, by warto było ich słuchać.
Czy publiczność zada sobie ów trud słuchania, nie wiadomo. Mimo oficjalnych pochwał, o przedstawieniu większość - szczególnie widzów młodych - mówi niedobrze, bo dla nich w spektaklu tym "nic się nie dzieje". Owo kryterium waży zresztą i na opinii pochlebnej, starszej z kolei publiczności, programowo zbuntowanej przeciw "dzianiu", niezależnie od tego, czy ma ono, czy nie ma sensu. Tak czy owak, Axer odnosi jednak pewien znaczący triumf: "Kordian" jest pierwszym od paru lat przedstawieniem Teatru Współczesnego, którego walor polega nie na tzw. dobrym aktorstwie, gustownej scenografii i sprawnym reżyserskim rzemiośle. Przeciwnie, wiele z tych renomowanych zalet tu właśnie w znacznym stopniu zawodzi - a mimo to każdy, kogo obchodzi teatr powinien ten spektakl zobaczyć...