Artykuły

Musiałem żyć na trzeźwo

- Kiedyś co rano pisałem przez pięć godzin. Ale to było dawno, jeszcze przed wyjazdem z Polski, kiedy się przebijałem. To był okres strasznego alkoholizmu. Wielu moich kolegów z tamtych lat już nie żyje. Myślę, że mnie uratowała ta Ameryka - mówi JANUSZ GŁOWACKI, pisarz.

Ostatnio głośno jest o tym, że pisze pan scenariusz do filmu o Lechu Wałęsie. Dużo panu jeszcze zostało?

- Andrzej Wajda się z tym do mnie zwrócił, bo twierdził, że ja będę miał inne, ciekawe spojrzenie - w związku z tym, że mieszkałem wiele lat za granicą, i że w ogóle mam takie sarkastyczne spojrzenie. Uważam, że to nie może być film patetyczny, ale tragikomiczny. "Tonący brzytwy chwyta się byle czego" - to są przecież słowa Wałęsy. Genialne. Nie ma wielkości bez słabości, tylko wtedy jest prawdziwy bohater, jeśli jest jakaś słabość. Wałęsa taki właśnie jest. Trzeba się też będzie jakoś przejechać przez sprawę "Bolka". Wiem, że to bardzo wielu ludzi interesuje, bo interesuje to także mojego dozorcę na parkingu. On mnie często pyta, czy Wałęsa był tym "Bolkiem", czy też nie. W każdym razie ja już od roku się z tym scenariuszem katuję, to szalenie długo. Bardzo się męczę. Ciągle to odkładam, zmieniam, do głowy mi przychodzą nowe pomysły. A na dokończenie mam jeszcze zaledwie dwa tygodnie.

Kto mógłby zagrać Wałęsę?

- Są już pewne typy. Robert Więckiewicz i Borys Szyc. Widziałem próbne zdjęcia, obaj byli znakomici, świetni. Szyca to w ogóle nie poznałem. Spytałem nawet, kto to jest - tak był ucharakteryzowany. Nie wiadomo jeszcze, kto zagra panią Danusię.

A jaki będzie tytuł filmu? Wiadomo?

- Nigdy by pani na to nie wpadła - tytuł jest "Wałęsa". Ja mam teraz pięć telefonów od dziennikarzy dziennie w tej sprawie, wszyscy chcą wiedzieć. Za dwa tygodnie mogę z nimi o tym porozmawiać.

Pana kobieta Olena Leonenko powiedziała: "Janusz do pisania potrzebuje swojego krzesła, swojego okna, swojego kubka do kawy z cukrem trzcinowym i absolutnej ciszy". To rytuały, które pomagają pracować.

- Absolutna cisza jest niemożliwa. Ja mam to nieszczęście, że naprzeciwko okna mam szkołę muzyczną. Mam takie muzyczne piekło w związku z tym. Ale to jest bardzo różnie z tym pisaniem. Czasem mi się dobrze pisze w kawiarni, a jak jest bardzo zimno, to piszę w barku w Bristolu, bo tam jest świetna klimatyzacja. Czasami udaje mi się zupełnie wyłączyć z hałasu, czasami hałas jest tak męczący, że uniemożliwia pisanie.

Ile godzin dziennie pan pracuje?

- Są podobno ludzie, którzy pracują w nocy. Ja natomiast piszę tylko rano. Tylko rano jestem przytomny. Kiedyś co rano pisałem przez pięć godzin. Ale to było dawno, jeszcze przed wyjazdem z Polski, kiedy się przebijałem. To był okres strasznego alkoholizmu. Wielu moich kolegów z tamtych lat już nie żyje. Myślę, że mnie uratowała ta Ameryka.

Dlaczego?

- Tak się złożyło, że dzięki akcji Jaruzelskiego, który wprowadził stan wojenny, z prowincjonalnego pisarza stałem się wielką gwiazdą. Bo stan wojenny zastał mnie w Londynie, gdzie wystawiałem "Kopciucha". Stamtąd postanowiłem pojechać do Ameryki. Co prawda pierwszy raz w Ameryce byłem w 1975 roku, na stypendium. Bardzo mi się tam podobało, spotkałem przyjaznych ludzi, myślałem, że tam trochę pobędę i głównie interesowałem się nocnymi knajpami. Potem, jak już po ogłoszeniu stanu wojennego przyjechałem, to po pierwsze byłem bez grosza, a po drugie jakoś wszyscy moi koledzy poznikali. Znalazłem się sam. Próbowałem pisać do New York Timesa, trochę do paryskiej Kultury. Byłem zaszokowany tamtą kulturą i społeczeństwem. U nich można było wszystko pisać wprost, bez metafor, paraboli, bez "ciemności kryją ziemię". Trzeba było pisać po prostu inaczej. No i trzeba było żyć na trzeźwo.

Podobno pomogła panu znajomość z dramaturgiem i scenarzystą Arturem Millerem?

- Moja sztuka "Kopciuch" bardzo się spodobała Arturowi Millerowi i on rzeczywiście mi bardzo pomógł. Wysłał sztukę do najlepszego teatru. Poszło bardzo dobrze i miałem bardzo dobry początek. Sztuka odniosła sukces, miała bardzo dobre recenzje. Zarobiłem pieniądze. Potem za pieniądze z drugiej sztuki kupiłem sobie sportowy samochód i tak to było. Ale jak każdy sukces, trwało to pięć minut. Moje marzenia trochę się rozwiały, bo najpierw mieli robić serial na podstawie mojej sztuki, potem film. Ale nic z tego nie wyszło. Więc dalej pisałem. Moja trzecia sztuka napisała w USA, "Antygona w Nowym Jorku", była na szóstym miejscu, a przypomnę, że w Nowym Jorku grają 450 sztuk rocznie. To był ogromny sukces. Wszystkie moje sztuki zresztą kupili do filmu, ale jakoś żadnego nie zrobili. Po "Polowaniu na karaluchy" wydawało się już najbliżej, była nawet kolacja z Robertem Redfordem, ale się producentki pokłóciły.

Podobno pana ostatnią powieść, "Good night, Dżerzi", fabularyzowaną biografię Janusza Kosińskiego, też kupili do filmu.

- Kupili, ale nie mam pojęcia, czy coś z tego wyjdzie. W filmie musiałaby zagrać gwiazda amerykańska. Trwają rozmowy, albo się uda, albo nie.

Skąd pomysł, żeby napisać o Kosińskim?

- To mi się wydawało naturalne. Niezwykła postać, oszałamiająca kariera, żaden polski pisarz nie miał takiego sukcesu - a potem klęska. Typowa tragedia grecka. Znałem Kosińskiego, w pewnym momencie nawet chciał ze mną sztukę pisać do spółki. Ale praktycznie jak przyjechałem do Nowego Jorku, to już zaczęła się afera z Kosińskim. Że on sam nie pisze, że ma edytora, że oszukuje w swoich książkach... Ale zdążył mnie troszkę przeprowadzić przez ten Nowy Jork podziemny, gdzie był niekwestionowaną gwiazdą. Przez te różne kluby sado-maso. Ze trzy tygodnie temu spotkali się ze mną jacyś młodzi ludzie i powiedzieli mi, że my tu też mamy takie kluby. Ale mi gdzieś zniknęli i nie wypytałem gdzie.

To prawda, że marnuje pan bardzo dużo papieru, bo pisze tylko odręcznie?

- Ja piszę bardzo wolno, szczególnie ostatnio. A jak się pisze ręką, to ja mam coś takiego, że jak mi coś dobrze wychodzi, to mocniej przyciskam pióro. Jest więc związek między papierem, słowem i tym, co chcę napisać. Komputer to jest jednak maszyna.

Podobno chciał pan kiedyś zostać aktorem, ale się nie udało.

- Dostałem się do szkoły aktorskiej, ale mnie wywalili po pierwszym roku. Za brak zdolności i cynizm. Naraziłem się głównie taką etiudą, którą miałem przygotować, tak jak to studenci aktorstwa robili, i zrobiłem to zgodnie z linią mego myślenia o życiu. Temat brzmiał: szach królowi. Posadziłem więc faceta w koronie, a naprzeciwko studentkę bez majtek i z rozstawionymi nogami. Uznałem, że to jest właśnie szach królowi, ale to się nie spodobało. A potem odgrywałem się na moich byłych profesorach, pisząc nieprzychylne ich sztukom recenzje teatralne.

Dziękuję.

**

Janusz Głowacki- dramaturg, prozaik, felietonista, autor scenariuszy filmowych. Światowy sukces przyniosły mu sztuki teatralne. "Kopciuch" przeszedł tryumfalną drogę po teatrach całego świata - od Nowego Jorku, gdzie główną rolę grał laureat Oscara Christopher Walken, po Los Angeles, Las Uegas, Toronto, Londyn, Marsylię, Sydney, Pragę, Moskwę, Petersburg, Seul, Tai Pei, Buenos Aires i Warszawę.

**

PS. Rozmowa została przeprowadzona na spotkaniu autorskim w trakcie XVII Głogowskich Konfrontacji Literackich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji