Artykuły

Marta i Waldemar Dąbrowscy

Tylko grono zaprzyjaźnionych osób wie, że MARTA DĄBROWSKA, eteryczna dziewczyna o subtelnej urodzie, w typie Mariny Vlady albo Kirsten Dunst, aktorka Teatru Polskiego w Warszawie, to córka WALDEMARA DĄBROWSKIEGO. Nie lansuje jej na salonach - a mógłby. Szef Teatru Wielkiego - Opery Narodowej ma duże możliwości.

W teatrze ojca Marta bywa rzadko. Nie przepada za operą. Dla ojca robi wyjątek. Ale VIP-room pełen polityków i celebrytów omija szerokim łukiem. Za to ojciec przychodzi do Polskiego na każdą jej premierę. Ogląda w skupieniu, potem komentuje. Marta rok temu wyprowadziła się z domu. Ma narzeczonego. Ale na wakacje z ojcem chętnie pojedzie. Jak kiedyś.

- To prawda, że padłeś przed córką na kolana, byleby tylko nie zdawała do Akademii Teatralnej?

Waldemar: Zrobiłem to, bo wiem, jaki to trudny zawód. Najpierw wielkie marzenia, potem momenty dramatycznych rozczarowań, nieustanne czekanie na propozycje... Casting za castingiem. Jedna aktorka na sto osiąga pełnię satysfakcji, bo dla kobiet w tym zawodzie czas biegnie inaczej. Więc chciałem temu zapobiec. Klęknełem, gdyż zobaczyłem dziecko wpółzłamane tremą. Miała na sobie ładną beżową sukieneczkę, a twarz jeszcze bardziej beżową. "Boże, jej życie będzie tak wyglądało. Marta!", ona zawinęła się zręcznie na jednej nóżce, zaszeleściła falbanami, wsiadła do windy i już jej nie było.

Marta: To było tuż przed wyjściem na ostatni etap egzaminu. Wcześniej zagrałam parę ról, a zadebiutowałam w "To ja, złodziej" u Jacka Bromskiego. Ale nawet takie doświadczenia nie zmniejszały tremy. Byłam nieprzytomna, ale pamiętam, że tata powiedział: "Dziecko, nie idź tam, trema będzie cię zżerała całe życie". Z egzaminu nie zapamiętałam nic, poza tym że komisji przewodniczył profesor Andrzej Łapicki. Okazało się, że było warto. Uwielbiałam zajęcia z Jerzym Radziwiłowiczem i Anną Seniuk. Wiele zawdzięczam Annie Zagórskiej. Studia były czasem cudnym, ale trudnym. Miałam wspaniałych kolegów i koleżanki na roku, z wieloma przyjaźnie przetrwają pewnie długie lata. Właśnie z kolegą z roku nakręciliśmy dokument "Niecodzienna codzienność" z osobami, które opowiadają o czasach minionych, od strony "zwyczajnego życia" w czasie wojny. Jestem dumna, że wśród moich rozmówców są profesorowie Andrzej Łapicki i Władysław Bartoszewski. Film jest na etapie montażu. Uwielbiam też dubbing, pracowałam przy "Opowieściach z Narnii", fantastyczne wyzwanie.

Ktoś Ci mówił, że jesteś podobna do Mariny Vlady?

Marta: O tak, wiele razy. Pierwszy - jakaś obca pani, gdy miałam z 13 lat. Miło mi się zrobiło - znakomita aktorka!

Jak jest teraz z Twoją tremą?

Marta: Mam za sobą dopiero pięć teatralnych premier. Na razie niezbyt dobrze daję sobie z nią radę. Najlepiej działa, gdy nocą poprzedzającą premierę powtarzam: "Jutro o tej porze będzie już po wszystkim...".

Jesteś na każdej premierze Marty, w tym ostatniej "Gwiazdy na porannym niebie" Galina, gdzie Twoja jedynaczka gra prostytutkę.

Waldemar: "Marta była bardzo ciekawym dzieckiem. W najbliższej rodzinie wszyscy mi mówili, że ją rozpieszczam, ja uważam, że zachowywałem się naturalnie. Patrzyłem z nieustannym wzruszeniem na świat małej dziewczynki, która rośnie i się rozwija".

Waldemar: Gdy artystka wchodzi na scenę, przestaje być Martą, Kasią, Zuzią, jej obowiązkiem jest zbudować postać. "Gwiazdy..." to opowieść o dramatach ludzkich i krętych ścieżkach życia. Jeżeli przyjąć wzruszenie za najwyższą miarę satysfakcji, ta sztuka wzrusza i zastanawia, a Marta bardzo dobrze w niej wypadła.

Jako nastolatka zagrała kilka epizodycznych ról w różnych filmach. Maczałeś w tym palce?

Waldemar: Wprost przeciwnie, dowiadywałem się w chwili, gdy wyjeżdżała na plan. Z Jackiem Bromskim przyjaźnimy się od trzydziestu kilku lat, ale zaprosił ją do filmu, nawet mnie nie informując. W innych wypadkach jej nie zniechęcałem, widząc pasję w jej oczach, a właściwie szczęście. Co może być większą satysfakcją rodzica? Kiedyś zadzwonił do mnie Wiesław Saniewski tylko po to, by powiedzieć, że pracował z Martą parę dni, nie wiedząc, że jest moją córką, i stwierdził: "Rzadko mi się zdarzało pracować z młodą aktorką, która tak podążałaby za myślą reżysera". Gdy mu powiedziano, kim jest, zadzwonił z entuzjazmem, czym sprawił mi wielką przyjemność.

Marta, po premierze słyszysz od ojca...

Marta: "Jestem z ciebie dumny", ale nie jest tak, że tylko mi słodzi. Gdy zobaczył mnie w "Zimowej opowieści" Szekspira i w "Gwiazdach...", powiedział, że docenia pracę, jaką wykonałam. Pochwalił mnie za serial "Ratownicy". Bywa też krytyczny. Mówi, gdzie wypadłam mniej wiarygodnie. Zna się, liczę się z jego zdaniem. Mamy bardzo bliską relację, wiem, że zawsze mogę na niego liczyć.

Oho, słychać "córeczkę tatusia".

Marta: To dlatego, że byłam jedynaczką. Brak rodzeństwa to największy kompleks mojego dzieciństwa. Dlatego tak lubiłam jeździć do dziadków do Radzymina, rodziców taty, bo tam zawsze było dużo dzieci cioci, wujka. Coś się działo, przygody, głupoty. Było fajnie. Z kolei z rodzicami mamy mogłam godzinami rozmawiać na ich ulubiony temat: wojny.

Byłaś wychowywana bezstresowo czy surowo?

Marta: Tata mówi pięknie po polsku i potrafi wygłosić mowę w każdej sprawie. Od wychowywania, pilnowania była mama. Tata dużo pracował, nieważne czy był dyrektorem teatru Studio, Opery czy ministrem kultury. Domowe sprawy nie były jego mocną stroną. Wszystko ma plusy i minusy. Ale to właśnie tato zaraził mnie artystycznym bakcylem. Festiwale, premiery, koncerty... Jego życie pochłaniała kultura, ja - innego świata chyba nie znałam.

Waldemar: Marta miewała pretensje, że nie mówiłem do niej, tylko przemawiałem.

Rzadko spędzałeś wieczory w domu - umknęło Ci jej dzieciństwo.

Waldemar: Prawda, nie mam czystego sumienia. Marta była bardzo ciekawym dzieckiem. Wszyscy mi mówili, że ją rozpieszczam, ja uważam, że zachowywałem się naturalnie. Kolorowe rzeczy, które jej przywoziłem w latach 80., były namiastką tego, co dzisiaj jest w każdym sklepie. Za kwotę, za którą można było przeżyć miesiąc, przywiozłem jej magnetofon z mikrofonem. Zamknęła się w swoim pokoju i zaczęła się sesja nagraniowa. Śpiewała, recytowała, a po paru godzinach straciła głos. Dwa dni był spokój. Jako dziecko pisała piękne wierszyki. Pierwszy musiała mi podyktować, bo nie umiała jeszcze pisać, miała ze cztery lata. Był o " chmurach i dziurach, przez które pada szary deszcz, taki jest ten szary, srebrny, piękny deszcz". Ucieszyłem się, bo sam lubię deszcz, a gdy na końcu do szarości dołożyła jasność w postaci srebra, uznałem, że to w jej życiu dobry omen. Była zadziorna i rzadko się zdarzało, by wyjście choćby na spacer nie kończyło się sporem. Na przykład w sprawie kapselka od butelki, który leżał w samym środku kałuży. Chwila nieuwagi - Marta w środku kałuży, kapselek wyjęty. A te spory z mamą, w co się ubrać! Nie było takiej możliwości, by nie włożyła tego, co sobie wymyśliła. Patrzyłem z nieustannym wzruszeniem na świat małej dziewczynki, która rośnie i się rozwija. Jak w dziecku rodzi się pragnienie bycia kobietą ze wszystkimi atrybutami kobiecości.

A buntowała się w okresie dojrzewania?

Waldemar: Jej bunt sprowadzał się do tego, że jak czegoś nie chciała, to umiała postawić na swoim. Gdy chcieliśmy, by pobierała lekcje muzyki, bo jest muzykalna, kończyło się na tym, że za zamkniętymi drzwiami wciągała nauczyciela w rozmowy na wszystkie tematy. Więc to nie bunt, raczej omijanie obowiązków, które zostały... zadekretowane w kodeksie rodzinnym. Poza wagarami nie było kwestii problematycznych. Jeździła ze mną na festiwal w Międzyzdrojach, gdzie poznała najwybitniejszych polskich artystów. Kurz korytarzy teatru Studio był fragmentem pejzażu jej dzieciństwa, Teatru Wielkiego - w znacznie mniejszym stopniu. Przychodzi do opery, ale... nie namiętnie.

Marta, jak było z tymi wagarami?

Marta: W liceum trochę dałam rodzicom do wiwatu. Lubiłam wagarować i skończyłam je z nie najlepszymi ocenami. Łagodna forma buntu. Przesiadywałam ze znajomymi w knajpkach albo przy ładnej pogodzie w Parku Łazienkowskim. Ale że wywiadówki były co miesiąc, w pewnym momencie mama zorientowała się, że jest coś nie tak. Nie ma się czym chwalić. A tacie, jak to córeczka tatusia - bajerowałam, choć nie zawsze się udawało. Kiedyś wyrzuciłam do kosza na śmieci bilet z porannego seansu w kinie. Tak beznadziejnie, że leżał na samym wierzchu. Tata wieczorem zaczął niewinnie: "A co było na angielskim, co na niemieckim?". Na koniec spokojnym tonem zapytał: "No, a jak tam Harry Potter?". Ścięło mnie, a on: "Nawet kręcić nie umiesz".

Konsekwencji nie było?

Marta: A były, były! Już nie pamiętam, czy dostałam zakaz wyjścia na imprezę w weekend, czy musiałam przetłumaczyć dwie strony z książki niemieckiej albo angielskiej. Nienawidziłam siedzieć ze słownikiem, podkreślać słówka różnymi kolorami, potem opowiadać tekst ze zrozumieniem. Nic mnie wtedy nie interesowało poza zajęciami w Teatrze Ochoty i przygotowaniami do egzaminu na Akademię Teatralną. Ale fakt - dziś angielski znam nieźle. Nie byłam rozpuszczoną pannicą. Jeśli miałam wrócić przed północą, wracałam. Rodzice byli wobec mnie w porządku, starałam się ich nie zawieść. Nie przekraczałam pewnych granic, o używkach i dziwnym towarzystwie nie było mowy.

Waldemar: Starałem się dziecku przekazać jakieś "mądrości". W moim przypadku języki obce odegrały zasadniczą rolę w otwieraniu świata, uwalnianiu od kompleksów. Marta miała dodatkowe lekcje języków, ale rozstrzygające były wyjazdy. Tu też postawiła na swoim, bo wolała amerykański od angielskiego. Namiętnie oglądała filmy w oryginale, zna świetnie angielski. Z niemieckim już nie poszło tak dobrze. Teraz uczy się francuskiego, mogę się założyć, że wkrótce będzie biegle mówić. Jak ktoś mówi: "Jestem niezdolny językowo" - to bzdura. Wiem, ile musiałem włożyć w to ciężkiej pracy. Gdybyś zobaczyła moje słowniki z dzieciństwa, umęczone i udręczone od zaglądania tysiące razy.

Pamiętam, jak Twój tato swobodnie konwersował z trzema królowymi: Sylwią, Paolą i Zofią, w Teatrze Wielkim, gdy przyjechały na zaproszenie ówczesnej pierwszej damy - Jolanty Kwaśniewskiej.

Marta: Ojciec ciągle powtarzał, że w dzisiejszych czasach znajomość jednego języka obcego nie wystarcza. Wzięłam to sobie do serca.

Przychodzisz do domu, mówisz: "Zdałam egzamin na prawo jazdy, kupcie mi samochód". Było tak?

Marta: Trafiła pani. Oszukałam rodziców, że zrobiłam prawo jazdy, a nie zrobiłam, więc o auto nie śmiałam prosić. Tylko że kiedy wróciłam z zajęć, stało już przed domem. Nowe, śliczne, takie, jakie chciałam. Nawet kolor się zgadzał. Taty sprawka. Było mi wstyd, bo stał dwa lata, a ja do tego okropnego egzaminu podchodziłam z pięć razy! Jednak tego tato nie był w stanie mnie nauczyć. Wystarczy, że pomagał mi w matematyce, a jestem w niej kompletna noga. Denerwował się, nie rozumiał, jak ja mogę tego nie pojmować. Zgroza! Po nocach śniły mi się zadania typu: "Pociąg rusza z punktu A, drugi - z punktu B...".

Credo życiowe, jakie jej przekazałeś?

Waldemar: Fundamentalną zasadę, którą dostałem od rodziców. Chciałem, by wiedziała, że "największą karą, jeśli zawiedziesz zaufanie rodzica - będzie jego ból. Ukarzesz się sama". Starałem się jej też przekazać, żeby lepiej się starała zrozumieć ludzi. Żeby nikt nie wydawał się jej mało znaczący albo zbyt brzydki. To bardzo ważne.

Wakacje z rodzicami miło Ci się kojarzą?

Marta: Tak miło, że i teraz bym z chęcią się gdzieś z nimi wypuściła. Z tatą zaliczyłam kilka świetnych wypraw. Kiedyś się zgubiliśmy w Londynie, który zna jak własną kieszeń, a tu nagle mapy z ręki nie wypuszcza. Zorientowałam się, że coś nie tak, gdy trzeci raz mijaliśmy ten sam zielony pub. Ojciec zaczął się strasznie z siebie śmiać. Ale najwięcej czasu, także wakacyjnego, spędzałam z mamą. Szczególnie zapamiętałam te wszystkie tygodnie w Grodnie nad polskim Bałtykiem.

Waldemar: W 1992 roku, gdy Marta miała osiem lat, odbyliśmy podróż do Los Angeles na plan "Jurassic Park" na zaproszenie Spielberga. Zauroczyła ją aura Hollywood, a po filmie zaczytywała się lekturami o dinozaurach. Gdy potem w Muzeum Historii Naturalnej w Londynie oglądaliśmy ekspozycję dinozaurów, czytała opisy brytyjskich naukowców i z ogromną pewnością dziecka toczyła z nimi krytyczny spór. Wygłaszała komentarze w stylu: "To nie było na przełomie ery mezozoicznej i kenozoicznej, a kredy i paleogenu. A to nie archozaur, tylko stegozaur czy allozaur", co rozśmieszało mnie do łez. Jedno, czego żałuję, że nie zaraziłem jej pasją sportową.

Marta: Ale na własną rękę odkryłam nurkowanie! Gdy pierwszy raz zobaczyłam podwodny świat przez maskę, zakochałam się. Nad głową lazur, do dna daleko. Bardzo cicho, słychać tylko ryby jedzące korale i śpiew delfinów. Najgłębiej byłam 32 metry pod wodą. Ta bransoletka z wygrawerowaną datą, to właśnie dla uczczenia spotkania na głębokości 30 metrów z dzikimi delfinami.

Pamiętasz trudny moment w Waszych wzajemnych relacjach?

Waldemar: Nadchodzi moment, gdy rodzice przestają być ideałami. Ubierałem się w strój do tenisa, gdy Marta spojrzała i zdała sobie sprawę, że chyba jednak nie mam tak pięknie wyrzeźbionych mięśni brzucha, jak Batman. Było jej przykro. Uśmiałem się w duchu, ale do dziś żyję z wyrzutem sumienia, że nie mam na brzuchu "kaloryfera".

- Wyprowadziłaś się z domu rodziców?

Marta: Niedawno, w sierpniu ubiegłego roku, ale już przedtem pomieszkiwałam sama. Dobrze, że stało się to w wakacje, gdy nikogo nie było w domu i obyło się bez pożegnań i łez. Prawdę mówiąc, uroniłam łzę, ale w samotności. Kiedyś trzeba dorosnąć.

- Mówisz córce, że chciałbyś ją widzieć w białej sukni z welonem?

Waldemar: Nigdy. Mówię tylko, że związek wymaga nieustannej pracy i wysiłku z obu stron. Moje pragnienie zobaczenia jedynej córki w białej sukni jest zupełnie oczywiste, natomiast nie jest nadrzędne wobec najgłębszego sensu, że musi chodzić o miłość, wierność, oddanie. Nie mam z tym najmniejszego problemu. I absolutnie nie naciskam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji