Artykuły

Trochę mnie nie ma

Po "Wielkiej majówce" zdecydowałem się zdawać na wydział aktorski do Łodzi. Zostałem przyjęty jako przedostatni z zastrzeżeniem, że jak nie zrobię postępów, to mnie wywalą - opowiada ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI

- Przepraszam, czy długo to potrwa? Muszę jeszcze dzisiaj odebrać lampę ze sklepu

Chciałam z panem porozmawiać o tym, czy 50 lat to dużo, czy mało.

- Mówią, że dużo, ale można mieć jeszcze więcej. Nigdy urodzin nie celebrowałem, więc nie widzę powodu, żeby pięćdziesiątkę traktować szczególnie. Jakkolwiek trudno o niej zapomnieć, bo wszyscy mi przypominają.

I jak się pan z tym czuje?

- Aktualnie fatalnie, po czterech dniach deszczu jestem w totalnej depresji. Trochę żartuję. Ale tylko trochę. Jest ponuro i szaro. Ten sufit, który od pięćdziesięciu lat szoruje mi głowę, daje się we znaki. To będzie smutna rozmowa.

Jest pan smutnym człowiekiem?

- Tyle smutku we mnie jest, ile być powinno. Poza tym co znaczy być wesołym człowiekiem?

(dzwoni telefon) Przepraszam. (Dzień dobry, panie Marku. Wiem, mam do odbioru dywan. Dobra. Odbiorę w poniedziałek. Na pewno. Już nie każę panu trzymać pół roku )

Urządza pan dom? Lampa, dywan

- Nie, tylko że oddałem dywan do czyszczenia. I zapomniałem o tym. Poprzednim razem dywan leżał u tego pana ze trzy miesiące, bo też zapomniałem.

Nie zauważył pan w domu jego braku?

- No właśnie jakoś mi go nie brakowało.

To może nie warto odbierać? Nie przywiązuje pan wagi do rzeczy?

- Lubię te, które są mi potrzebne do życia. Na przykład płyty. Mógłbym wydać na nie fortunę, a na całą resztę to, co zostanie. Nie wynajmuję żadnych designerów. Dom jest mi potrzebny, żeby dzieci miały swoje miejsce.

A pan ma swoje miejsce?

- Okopałem się w gabinecie, obok którego mam łazienkę, właściwie pokój kąpielowy, w tym pokoju swój kącik, a w kąciku swój odtwarzacz, swoje płyty, swoje słuchawki i swój fotelik. Tam się sam porządkuję, czyli słucham sobie muzyki. Bez muzyki nie ma życia.

Dużo ma pan tych płyt?

- Nie wiem, jakieś 1500? Choć w łazience mniej, tam jest zbiór wyselekcjonowany, płyty poukładane i nawet dzieciaki wiedzą, że jak chcą coś wziąć, to muszą mi zameldować.

Ja sobie robię takie "snuje", jak to mówię. Przegrywam na osobne płytki co lepsze, moim zdaniem, kawałki, żeby nie wozić potem kilogramów w samochodzie. "Snujów" dorobiłem się ze 20, każda płyta 80 minut muzyki. Dużo muzyki poważnej, filmowej - łagodnej, przy takiej odpoczywam. Co ja niedawno kupiłem? A, znowu Stinga.

I często pan się porządkuje w tym swoim kąciku z płytami?

- Rytuał wygląda tak, że dzień przebiega mniej lub bardziej burzliwie, w pracy lub nie, a kończy zazwyczaj tak samo, to znaczy rodzina zasypia w okolicach północy, a ja zasiadam sobie tam wtedy i się porządkuję. Potrzebuję z godzinkę, żeby posłuchać muzyki albo nawet w ciszy posiedzieć, pobyć. Bez tego byłoby mi gorzej.

I jakie refleksje nachodzą pana ostatnio?

- Eee, ta pięćdziesiątka jakoś tak. Że wszyscy mnie o nią wypytują.

Dobry był ten czas przeszły? Dokonany czy niedokonany?

- Nie mam poczucia spełnienia, ale to chyba jeszcze za wcześnie, żeby - jak to mówi Marek Kondrat - położyć się do piórnika. Trochę się wydarzyło. Mam czwórkę cudownych dzieci, każde inne, lubią żyć póki co.

Popadam w jakiś smutek straszliwy, co?

Zgodnie z zapowiedzą miało być smutno. Spróbujmy rozweselić rozmowę. Kim pan chciał być, jak był pan mały?

- Chyba kierowcą ciężarówki, bo mój ojciec był kierowcą całe życie. Późno pojawił się pomysł, żebym robił to, co robię. Najbardziej chciałem być jednak muzykiem.

Przez ten fortepian na strychu?

- Żeby pani wiedziała. Urodziłem się w takim pałacyku pofabrykanckim, gdzie po wojnie było ulokowanych kilka rodzin, i kiedyś na strychu tego pałacyku odkryliśmy z siostrą fortepian, właściwie pozostałość po fortepianie. Nie miał już nóg, nie miał klawiatury. W dodatku, żeby się do niego dostać, trzeba było odbyć karkołomną wspinaczkę po kawałkach szklanej onegdaj ściany, potem pokonać strach przed pajęczynami, pająkami, robactwem, wreszcie włożyć rękę i zagrać na tych jego starych strunach jak na harfie. To były magiczne dźwięki. Wiedziałem, że muszę nauczyć się grać na fortepianie, co mi się w końcu udało, bo skończyłem potem szkołę muzyczną.

Świat mojego dzieciństwa to ten pałacyk i tereny wokół, mnóstwo dzieci, kotów, psów, to świat ogrodu mojej babci Zosi, zapachów, które postanowiłem sobie zafundować też w swoim domu, czyli jaśminu, bo go było pełno, i bzu, i lipy, i pelargonii.

Skończyłem technikum ekonomiczne, bo podjąłem decyzję, że będę miał zawód i będę zarabiał. Szybko okazało się, że nie mam nic wspólnego ze światem, który dzieli się na to, co kto jest winien i kto ile ma, i że to się musi zbilansować. Mnie się nigdy nie bilansowało. Przetrwałem tę szkołę tylko dzięki działalności w kabarecie szkolnym. Gdzieś jeździłem, wygrywałem festiwale, zaczęło być o mnie słychać w tym moim małym miasteczku, i dopiero wtedy się zbilansowało.

"W małym miasteczku są mali ludzie / ciepło ubrani na zimę / Chodzą do przodu / marzą o cudzie / mają dwie nogi / nie mają kina / Na chleb pracują / jak wszyscy w trudzie / w takich powiedzmy Brzezinach" - napisał pan w swojej piosence "W małym miasteczku". Łatwo pewnie nie było się wyrwać z tej 12-tysięcznej miejscowości?

- Gdzieś mnie wywiało i tyle. Miasteczko nigdy mnie nie uwierało. Na każdym kroku mówię, że jestem z Brzezin, spod Łodzi. Ja tam dla wszystkich jestem Zbychu, Zbyszek. Jestem u siebie.

Często pan tam wpada?

- Mama by powiedziała, że prawie w ogóle. Ale przecież byłem niedawno. Jest w Brzezinach taki XVII-wieczny kościółek modrzewiowy, który długo był w ruinie. W związku z tym co roku zapraszam do Brzezin kogoś znanego, w tym był Andrzej Grabowski, żeby mi pomógł kwestować na ten kościółek.

Jest tam też żwirowisko po cmentarzu żydowskim, o którym pisał pan, że kładzie tam czasem kamyk "w zemście za zemstę".

- Nawet mój ojciec jeździł tam ciężarówką po piach do budowy. A ja jeszcze pamiętam to miejsce jako kirkut, macewy stały... Byłem dzieckiem, niewiele rozumiałem. Po 1968 roku zrównano to z ziemią. Mimo że wcześniej przez 400 lat nikt nie odważył się tknąć tego miejsca, nawet Niemcy w czasie II wojny światowej. Do dziś tego nie rozumiem.

Brzeziny to było kiedyś na poły żydowskie miasteczko. Zakłady nakładcze, kwitło krawiectwo, kiedyś żyło tam dwadzieścia kilka tysięcy ludzi, z czego połowa to byli Żydzi. Więc ja pamiętam ten cmentarz, pięknie położony na wzgórzach. Teraz nie ma tam nic. No, teren ogrodzono. Są pozostałości macew odkrytych na podwórku jakiegoś domu, kompletnie zniszczone.

Powstanie film z podobną historią. Władysław Pasikowski nakręci.

- To ja się chyba w tym nawet pojawię, zdaje się, choć jeszcze nie czytałem scenariusza. Mam siedem dni zdjęciowych.

To pewnie pan zagra jakiegoś złego?

- Tylu grałem dobrych, że nawet tak wolę. Już przyszła pora, żeby pogrzebać w ciemnej stronie mojego charakteru.

I takie role szwarccharakterów teraz dla pana piszą?

- Ta propozycja od Władka jest pierwszą po trzech latach w polskim kinie, jaką dostałem.

Pan? Aktor Kieślowskiego, Kutza

- Ciężko mi zrozumieć sytuację, w której tak długo trzeba pauzować. Powodów chyba ku temu nie dawałem jakimiś straszliwymi rolami?

Mam co robić, więc nie jest to skowyt człowieka z nadmiarem wolnego czasu, na szczęście dużo pracuję w jednym i drugim teatrze, dużo jeżdżę, koncertuję, natomiast kino jakoś o mnie zapomniało.

Czym pan to sobie tłumaczy? Kieślowski nie żyje, Kutz nie robi filmów, Marczewski rzadko

- Ja nawet nie próbuję tego zrozumieć, bo cóż mi ta wiedza da.

Może to ta pięćdziesiątka?

Kinem rządzi widz telewizyjny, czyli wiek 16-49. Nie mieści się pan już w targecie.

- Bo też ja tak do tego telewizora, do seriali nie lgnę. I de facto trochę mnie nie ma.

Są jakieś granice kompromisu. Wyznaczyłem je sobie tam, gdzie zaczynają się tasiemcowe seriale, i odrzucam je. Na razie. Ale nigdy nie mówię nigdy.

Teatru Telewizji praktycznie nie ma, a kinem rządzą dziś często kierownicy produkcji albo castingowcy telewizyjni kierujący się zwykle właśnie serialowymi gustami.

- Decydują producenci i dystrybutorzy, a oni idą nie powiem, że po najmniejszej linii oporu, bo byłbym nie fair wobec swoich koleżanek i kolegów, ale te ich wybory zbyt często bywają oczywiste. Więc czasem żartuję, że może ktoś by chciał zaryzykować i obsadzić mnie w czymś. Władzio, zdaje się, podjął to ryzyko. Poza tym w Teatrze Syrena zaczynam nową rzecz, tam sporo pracuję, nawet więcej niż w Teatrze Narodowym. Na szczęście mogę dysponować sobą. Gorzej znoszę, jak mi ktoś coś każe robić.

W Narodowym niektórych ról pan odmawia. Bo pana teatr odszedł z Jerzym Grzegorzewskim?

- Po nim trudno się godzić na cokolwiek. Nie lubię tego teatru, który bywa zbyt brutalny, werystyczny. W związku z tym odmówiłem grania Mai Kleczewskiej.

Grzegorzewski nauczył mnie smaku, wrażliwości, pewnej metafory, stosowania takich środków wyrazu, które mogą sprawiać wrażenie drastycznych, ale takie nie są. Tam nic nie znaczyło to, co pozornie znaczyło. Odnajdywałem się w tym wszystkim trochę dzięki Markowi Walczewskiemu, bo wszedłem do Teatru Studio w 1985 roku, gdy obaj panowie świetnie się dogadywali. Jakby mistrz grał na perfekcyjnym instrumencie. Pierwszym ich przedstawieniem, w którym brałem udział, jeszcze będąc w szkole, na czwartym roku, było "Powolne ciemnienie malowideł". Spektakl jak najlepszy wiersz. Takie rzeczy budują człowieka. I to na całe życie. Pamiętam, że po premierze wylądowałem na scenie i pośród pustych krzeseł z kieliszkiem wódki w ręku przesiedziałem z godzinę. W ciszy. Tej godziny za nic w świecie nikomu bym nie oddał.

Zdarzają się panu jeszcze czasem takie chwile?

- Rzadko. Kiedy graliśmy spektakl "Śmierć komiwojażera" w reżyserii Kazimierza Kutza, to po ostatniej scenie, w której grali Ania Seniuk, Janusz Gajos, Wojtek Malajkat i ja, za każdym razem, nawet po setnym spektaklu, jak zapalało się światło, widać było, że ludzie na widowni często płaczą. To był chyba ostatni moment, w którym ten zawód oferował mi taki bonus.

Teraz, o dziwo, dobrze się odnajduję w Teatrze Syrena, choć to odmienny biegun od tego, co robiłem wcześniej.

Z Grupą MoCarta, z którą tam pan występuje, trafił pan nawet na pierwsze miejsce Listy Przebojów Trójki. Śpiewa pan, że są "Kobiety jak te kwiaty".

- "Kto żonaty, ten wie / Powąchać tak, dotykać nie". Nie zawsze się to sprawdza. Ale kobiety są jak te kwiaty. Piękne. Wszystkie. Tylko trzeba umieć to dostrzec. Choć najpierw samego siebie trzeba zaakceptować i polubić. Ja siebie lubię, choć nie jest to miłość własna niebotycznych rozmiarów. A straszne są momenty, kiedy myśli się inaczej, znam ten stan.

Miewał pan chwile ciężkie, zastanawiał się w wierszu, czy nie pozbawić świata siebie.

- To był rodzaj autoterapii, która miała służyć temu, by tych dziewięciu pięter muzyki nie zaliczyć jednak za szybko.

Mój ojciec odszedł w momencie, kiedy wciąż powinien jeszcze ze mną być.

Kiedy?

- Miałem 18 lat. Ta luka była bolesna.

Odejście osoby bliskiej zawsze zostaje gdzieś głęboko. A jednocześnie - nie chciałbym, żeby to źle zabrzmiało - ojciec jakby ustrzegł mnie przed zbyt radykalnymi skutkami smutku. Tak mi się wydaje.

Wierzy pan w opatrzność, przeznaczenie?

- Nie mam poczucia, że jestem kowalem swojego losu. Dokonuję pewnych wyborów, ale bardziej się staram zawierzyć intuicji niż intelektowi, jakkolwiek to o mnie świadczy.

Nie zawsze chciał pan być aktorem, zdawał pan na wydział wokalny do Katowic.

- Ale najpierw pojechałem - zielony, z radością sowizdrzała - do Warszawy, na konsultacje w szkole teatralnej. Kiedy zacząłem coś mówić, już po dwóch wersach mi przerwano i powiedziano, że jest tyle fajnych zawodów na "a". Byłem zdruzgotany, bo i forma, w której to się stało, była taka, no bardzo mocna. Okazało się, że seplenię.

W "Ucieczce z kina Wolność" jest scena, w której genialnie pan szlifuje wymowę słowa "płaszcz" zamiast "płasz".

- Miałem taką wadę jak Wiesław Michnikowski, kiedy śpiewa "Inwokację". Jako dwunastolatek wyrąbałem, jadąc na rowerze, w słup, gdy kolega dla żartu strzelił we mnie piłką. Zaparkowałem centralnie na betonowym słupie, masakrując sobie pół gęby i część uzębienia. I wtedy co? Ani środki finansowe, ani techniczne nie były takie jak dzisiaj, zafundowano mi więc rzecz najprostszą - srebrną koronkę.

Miał pan srebrny ząb? Niezły szpan.

- Srebrną jedynkę. Od 12. do 18. roku życia. Dzieciństwo przerąbane. Koledzy nazywali mnie "Srebny Zombek", jak zombie. I niech pani sobie wyobrazi, co z dziewczynami.

Nie uśmiechał się pan do nich?

- Do czasu, kiedy miałem zaśpiewać na festiwalu w Opolu. Wtedy już trzeba było mi ten ząb wymienić. Ale wraz z zębem zmienił mi się w ustach cały układ akustyczny. Kiedy więc na tych konsultacjach uświadomiono mi, że seplenię, postanowiłem nie zdawać już do szkoły teatralnej, ale na wydział wokalny do Katowic. Tyle że w Katowicach był tylko wydział jazzowy, a z tym repertuarem, z którym ja jechałem, nie miałem szans.

Za to na festiwalu w Opolu wypatrzyła mnie pani kompozytor Elżbieta Sikora, wówczas żona Krzysztofa Rogulskiego. Opowiadała mi po latach, że włączyła telewizor i zobaczyła jakiegoś młodego człowieka z wąsami - tak, z wąsami, widziałem to nagranie niedawno, chciałem schować się pod stół - i wiedząc, że jej mąż szuka obsady do filmu "Wielka majówka", spytała go, czybym mu się nie nadał.

Byłem już trochę zadomowiony w branży muzycznej, miałem roczny kontrakt z orkiestrą Górnego na trasy koncertowe i wiedziałem, że nie muszę być technikiem ekonomistą. Ale pojechałem na te zdjęcia próbne, bo były we Wrocławiu, po drodze do Szklarskiej Poręby, gdzie odbywała się giełda piosenki turystycznej. Film mnie aż tak nie interesował do momentu, kiedy się dowiedziałem, że zagram tam z Maanamem, który wcześniej widziałem w Opolu.

I po "Wielkiej majówce" zdecydowałem się znów zdawać na wydział aktorski, ale już do Łodzi. Miałem też zadane sakramencko trudne ćwiczenia, żeby naprawić tę wadę wymowy. Zostałem przyjęty jako przedostatni z zastrzeżeniem, że jak nie zrobię postępów, to mnie wywalą. Na koniec studiów robiliśmy z Maciejem Prusem dyplom, zachorował scenograf, więc w zamian wpadł na chwilę Grzegorzewski, zerknął i jeszcze tego samego dnia zaproponował mi umowę w Teatrze Studio w Warszawie. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?

W latach 90. był pan o krok od wielkiego świata. Podejrzewano, że wyfrunie pan do Francji czy Hollywood. Pana pięć minut minęło, nie minęło?

- Skoro tak się nie zdarzyło, to miało się nie zdarzyć. Rozgoryczony przez to nie jestem. Było takich pięć minut, teraz parę innych osób je ma. Nie wiedziałem wówczas, skąd ta klęska urodzaju, a dzisiaj nie wiem, skąd ta posucha.

Długo by mówić, ale tych pięć minut trafiło się wtedy, kiedy życie mi się zmieniało, i ostatnią rzeczą, na którą miałem ochotę, było wyjechać i walczyć. Raczej sobie nie pomogłem. Grałem parę razy we Francji, ale nie nauczyłem się tego języka dobrze, mimo że miałem świetną agentkę, najlepszą w tamtym czasie w Paryżu. Może gdyby to był kraj anglojęzyczny. Ale nie mam do siebie pretensji, że nie wykorzystałem tej szansy. Nie wiem, czy byłoby mnie stać na taką walkę. To inna skala i stawka dużo większa.

A pan nie jest gladiatorem? Nie jest pan gorszy od swojego kumpla Russella Crowe'a.

- Nie jestem. Kiedy pracowaliśmy w "Dowodzie życia" i jeździliśmy razem ładą samarą, to pogadywaliśmy o tym i owym. Pamiętam, jak na pytanie, co kręcił ostatnio, odpowiedział: Eee, "Gladiatora" z Ridleyem Scottem. Ja, że to fantastycznie, a on: Eee, bullshit. Rok później dostał za to Oscara.

W Polsce dla aktorów dużej rangi i w pewnym wieku nie pisze się ról. Nie grają Fronczewski, Radziwiłowicz, Trela, Kondrat, Globisz, Stuhr. Pan też nie. Dlaczego nasza kinematografia dopuszcza się takiego marnotrawstwa?

- Też czasem myślę: cholera, trzy lata minęły, kawałek czasu. Z drugiej strony mam poczucie, że wybory, których dokonuję, są słuszne. Ponoszę koszta tego, że nie gram w serialach, że nie ma mnie na bankietach ani w kolorowych pismach. Ale gdybym był, oznaczałoby, że robię coś wbrew sobie. Są inne rzeczy, o które warto się bić.

Jakie?

- Poczucie wewnętrznego ładu i harmonii. I dzieciaki. Jakkolwiek banalnie to brzmi.

Na szczęście i tak żyjemy w luksusowych czasach, nie to co nasi antenaci, którzy bywali w niezłych opałach. Jak sobie przypominam, u mnie, w Brzezinach, na każdym kroku czuć było wojnę. Czasem wydaje mi się, że urodziłem się jeszcze w wieku XIX, taką mam perspektywę patrzenia na świat. Do pałacyku, w którym się urodziłem, dopiero w 1965 roku podciągnięto prąd, wcześniej wieczory spędzało się przy lampach naftowych.

Wiele było w moim miasteczku pożydowskich domków drewnianych, takich z drewnianymi żaluzjami w oknach. Wybrukowane ulice plus ten kirkut, plus hełmy, które się wydobywało gdzieś z ziemi. I tabory cygańskie rozbijane pod miastem. I opowieści mojej babci, która w czasie wojny sama wychowała piątkę dzieci, a potem zajmowała się sporo mną i moją siostrą. Ojciec mojego ojca zmarł, wróciwszy z Oświęcimia. Ale kim był i co robił, długo nie wiedziałem. Aż parę lat temu od genealogów, którzy grzebali w moich korzeniach, dowiedziałem się, że był ranny pod Berezyną, walczył pod Lwowem i w powstaniach śląskich. W moich Brzezinach założył amatorski teatrzyk, a w czasie wojny chapnęli go Niemcy w fabryce Siemensa w Łodzi, bo przemycał broń dla partyzantów. Cały Oświęcim przeżył, w Dachau wyzwolili go Amerykanie. Dlaczego ja to pani opowiadam?

Bo ogląda się pan w tył? Podsumowuje, skąd wyruszył, dokąd doszedł, miewa wątpliwości

- Od wątpliwości nikt nie jest wolny, czy dotyczą naszego bycia w kosmosie, czy w małżeństwie. Życie mnie pcha, choć żeby samemu tak przeć do tego życia, to raczej nie w moim stylu. A kiedy mi w tym życiu gorzej, chcę wiedzieć dlaczego. I wiem - ale nie powiem, bo szczerość też ma swoje granice. Prawda?

Co jest dla pana teraz ważne?

- Święty spokój. Mało go mam.

Dlaczego?

- A, właśnie. Nie będę opowiadał.

Jest pan pod obstrzałem, trafił pan na różne portale, spokoju faktycznie panu nie dają.

- Moje życie jest moim życiem. Każdy z nas popełnia błędy, głupoty, a żyjemy w takich czasach, że nie da się tego tak robić, żeby ktoś inny się tym nie interesował. Przecież nie będę gonił pana fotografa, który stoi u mnie pod domem i robi zdjęcia, jak wyjeżdżam samochodem. Albo jak mnie gonią, kiedy wychodzę z restauracji. Nie rozumiem tego. OK, rozumiem.

Życie ułożyło się panu tak, jak by pan chciał?

- Bywało raz lepiej, raz gorzej. Teraz jest gorzej.

A w miłości?

- Gdyby od nas zależała, to moglibyśmy sobie decydować. Ale najczęściej nie zależy od nas.

Dobrze dać się jej uwieść?

- Uwieść wolę dać się w kinie. Ostatnio "Róży" Smarzowskiego. Film świetnie zrobiony, świetnie zagrany, wzruszający, poharatało mnie troszeczkę.

Co jeszcze pana wzrusza?

- Wczoraj pojechałem rowerem na łąki, mieszkam na wsi. Poszukam komórki, bo zrobiłem zdjęcie, pokażę pani, jaki zachód słońca, i jaka mgła.

Doszliśmy do kiczu?

- Dlaczego nie? Mam jedno marzenie związane z kiczem: moi rodzice mieli gramofon Bambino 2 i słuchali namiętnie różnych płyt, ale najbardziej katowaną była muzyka zespołu Tercet Egzotyczny. To ten poziom muzycznego kiczu, który graniczy z dziełem sztuki. I ja jeszcze dojdę do tego, że ze swoimi studentami zrobię te piosenki. Na razie stawiają opór. Nie, żeby wyśmiać "Pamelo, żegnaj", ale żeby, zachowując kicz, nie zepsuć jego urody. O, mam ten zachód słońca - proszę zobaczyć, nie wzruszyłaby się pani?

Piękny.

- Przy okazji - która to godzina? Późno, chyba nie zdążę odebrać tej lampy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji