Artykuły

Wielkie dzieło na warszawskiej scenie

"Kniaź Igor" Aleksandra Borodina należy z pewnością, obok słynnych arcydzieł Modesta Musorgskiego i Piotra Czajkowskiego, do najznakomitszych pozycji rosyjskiej literatury operowej XIX stulecia. Mimo to jednak poza rodzinnym krajem kompozytora rzadko bardzo pojawia się on na scenach.

Przyczyny tego można po trosze upatrywać w fakcie, iż wspaniałość muzycznego tworzywa nie idzie tu niestety w parze z doskonałością dramaturgicznej konstrukcji (pamiętać trzeba, iż przy swoim olbrzymim talencie był przecież Borodin jako kompozytor zupełnym niemal samoukiem), ale bardziej jeszcze - w ogromnych trudnościach, związanych z wystawieniem dzieła, w którym dominują wielkie sceny zbiorowe, wymagające rozległej przestrzeni i masy wykonawców, a główni bohaterowie odznaczać się muszą niepospolitymi walorami głosowymi.

Nie trzeba zatem zbytnio się dziwić, iż np. w Warszawie aż do tej pory nikt nie pokusił się o wystawienie "Igora" (jakkolwiek grały go i owszem inne polskie teatry - w Poznaniu, Gdańsku i nawet w Bydgoszczy), tym ciekawszym wszakże ewenementem staje się teraz właśnie wprowadzenie tej opery przez Roberta Satanowskiego na scenę stołecznego Teatru Wielkiego.

Oparta na treści staroruskiego eposu "Słowo o wyprawie Igora" (opisującego zresztą prawdziwe historyczne wydarzenia z 1185 roku) opera Borodina w większości scen charakter ma bardzo statyczny i sprawą inwencji reżysera jest sceny owe odpowiednio ożywić i nasycić wewnętrzną dynamiką. Nie za bardzo niestety powiodło się to Laco Adamikowi, który, mając na swym koncie ładne osiągnięcia w dziedzinie przedstawień kameralnego typu, nie celuje, jak widać, w budowaniu monumentalnych epickich obrazów z tłumami uczestników. Nie powinien był też pozwolić scenografce Barbarze Kędzierskiej na usytuowanie pierwszego obrazu opery we wnętrzu cerkwi (zamiast na placu przed świątynią), jako że ta piękna skądinąd sceneria uniemożliwia odpowiednio wyraziste pokazanie zaćmienia Słońca stanowiącego kulminacyjny moment tego obrazu, bardzo istotny dla treści dzieła; ponieważ zaś wykonywane jest ono w języku oryginału, przeto zachodzi obawa, że spora część widzów nie pojmie w ogóle, o co w tym momencie chodzi.

Prawdziwą natomiast satysfakcję sprawili słuchaczom śpiewacy - wykonawcy głównych partii, i wśród nich cała plejada gościnnie występujących artystów radzieckich. W oglądanym przez nas przedstawieniu triumfował przede wszystkim odtwórca roli tytułowej Roman Majboroda i obdarzony wspaniałym basem Walentin Piwowarow jako książę Halicki, a także Larysa Szewczenko pięknie śpiewająca Jarosławnę. Pośród polskich śpiewaków na uznanie zasłużył Roman Węgrzyn, w ważnej i wcale niełatwej partii Połowca Owłura, jak też Czesław Gałka i Jacek Parol - świetna para wędrownych grajków.

Słynne tańce połowieckie - najefektowniejszy epizod przedstawienia - w układzie Henryka Konwińskiego wypadły ładnie, choć trochę mało czuło się w nich tak charakterystycznego dla tej muzyki wschodniego, zmysłowego żaru, którego zabrakło także w śpiewie Elżbiety Pańko - jako Kończakówny.

Mocną natomiast stronę spektaklu stanowią pięknie śpiewające chóry przygotowane przez Bogdana Golę oraz orkiestra pod batutą Roberta Satanowskiego (nawet jeśli w partiach instrumentów blaszanych trafiały się jeszcze drobne niedokładności). Dobrym nadto pomysłem było włączenie do warszawskiego przedstawienia fragmentów opuszczanego zazwyczaj III aktu opery, co wprawdzie wydłuża jeszcze czas jego trwania (i bez tego szeroko zakrojony), ale wydatnie pomaga zrozumieć sens przebiegu dalszej akcji.

Mamy więc w repertuarze naszego Teatru nową, interesującą pozycję. Jak zaś przyjmie je zagraniczna publiczność i krytyka (jako, że będzie to oczywiście pozycja "eksportowa" - niedaleka przyszłość pokaże.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji