Artykuły

"Kniaź Igor" w Teatrze Wielkim

NIE MA co ukrywać: tym razem się po prostu nie udało. Najnowsza premiera stołecznej Opery - wystawiony w jej historii po raz pierwszy "Kniaź Igor" Borodina - nie tylko nie zachwyca, ale wręcz zadziwia fiaskiem zupełnie niespodziewanych rozmiarów. Pisałem już na tych łamach, że sinusoidalny ciąg wielkich sukcesów i druzgocących porażek jest dość charakterystyczny dla tego, co dzieje się w Teatrze Wielkim pod rządami Roberta Satanowskiego od ośmiu lat, teraz jednak okazało się, że owa prawidłowość jest jeszcze dosłowniejsza. Im okazalszy triumf - tym wyrazistsza po nim klapa! Nie można bowiem zapomnieć, że wystawienie "Kniazia Igora" poprzedziła głośna inscenizacja Wagnerowskiego "Pierścienia Nibelunga"...

Trudno się oczywiście dziwić, że obecny sezon już od miesięcy zapowiadany był jako skromniejszy od dwóch ostatnich. Oszałamiające bogactwo "Złota Renu", "Walkirii", "Zygfryda" i "Zmierzchu bogów" musiało się przecież odcisnąć na najbliższych planach repertuarowych, nikt co do tego nie miał wątpliwości. Rzecz jednak nie w ubóstwie "Kniazia", ale w jego chybionym zamyśle artystycznym i równie kiepskiej realizacji. Wszak mniejsze fundusze nie są w stanie usprawiedliwić brzydoty scenografii, szkaradnych kostiumów, amatorskiej reżyserii, fałszującej orkiestry i niedostatku w warsztacie solistów. Nie pieniądze też spowodowały, że dyrektor Satanowski zdecydował się pokazać operę Borodina bez skrótów, a z jedną tylko przerwą, co w odbiorze okazało się nie do zniesienia.

W przypadku ostatniego zarzutu znów nieodparcie nasuwa się Wagner. Jak to możliwe, zapyta ktoś, że trwający dwukrotnie dłużej "Zmierzch bogów" jest "do wysiedzenia" bez specjalnego wysiłku, a "Kniaź Igor" nie? Otóż to! Dzieło Wagnera jest genialne, zaś monumentalny dramat Borodina, przy całym swym bogactwie pięknych melodii, po prostu nie jest. Libretto, oparte na "Słowie o wyprawie Igora", składa w luźno powiązaną całość pięć nużących, statycznych teatralnie obrazów, których nie są w stanie obronić trzy czy cztery znane arie i słynne, efektowne "Tańce połowieckie". I nie trafiają do przekonania zawarte w programie argumenty kierownika muzycznego spektaklu, rzekomo dowodzące, że każde "cięcie" w partyturze rozbiłoby logiczny tok akcji. Nie ma w "Kniaziu" trzech godzin wartej uwagi muzyki, a teatr operowy nie może być dzisiaj muzeum gatunku!

Warszawskiej inscenizacji nie pomogłyby zresztą chyba i skróty. Jej autorzy - Laco Adamik i Barbara Kędzierska - nie po raz pierwszy skądinąd dali dowody, że operą zajmować się nie powinni. Pamiętają Państwo nie tak dawny "Czarodziejski flet"? Tym razem ze sceny wiało jeszcze większą nudą i plastycznie gorszym smakiem. Nie wydaje mi się, by reżyseria kończyła się i zaczynała na wskazówkach w rodzaju "krok w przód, krok w tył", zaś innych poleceń wykonawcy chyba nie otrzymali, czego wystarczającym przykładem skandaliczna "dziura" w odsłonie piątej (nie kończąca się scena oczekującej męża Jarosławny) Co się tyczy pracy pani scenograf, cóż, o gustach się ponoć nie dyskutuje, kostiumy przeto pozostaje mi przemilczeć. Czy jednak z tła musiała wyzierać nachalnie pomalowana tektura?!

Z gościnnie śpiewających artystów (widziałem pierwsze przedstawienie) podobał się tylko Roman Majbroda, odtwórca partii tytułowej, on też dostał największe brawa. Oklaski dla pozostałych rosyjskich gości trudno nazwać gorącymi:.. Szczególnie mocno rozczarowała Larysa Szewczenko głos duży, nośny, piękny, ale bez jakiegokolwiek emocjonalnego nacechowania. Przykrą niespodziankę sprawiła też swym wielbicielom Ewa Podleś, zdawałoby się - wymarzona Kończakówna. Kłopoty z emisją sprawiły, że jej niezwykły, jedyny w swym rodzaju alt był niesłyszalny już w dziewiątym rzędzie, nie mogło więc pomóc nawet wyśmienite, temperamentne aktorstwo. Na uwagę zasługiwałby może Andrzej Saciuk wokalnie w dyspozycji coraz lepszej, ale kreując Chana Kończaka powielił swój pomysł na Wagnerowskiego Hagena, znów więc kłania się tetralogia!

Godny uznania jest wysiłek, włożony przez zespół baletowy w scenę "Tańców". Niestety, na wysiłku się skończyło, bowiem choreografia Henryka Konwińskiego oczekiwanego wrażenia nie zrobiła, w czym wydatna "pomoc" kostiumów: Mariusz Małecki wyglądał, jak pamiętny bohater "Znaku Zorro". Obronną ręką wyszedłby może chór, grający w "Kniaziu Igorze" niepoślednią rolę, gdyby śpiewał a capella, bo z kolei orkiestra partaczyła najgłośniej właśnie w scenach zbiorowych. Co się stało z zespołem, realizującym doskonale trudniejszą chyba partyturę "Damy pikowej", by Wagnera zostawić już w spokoju?

Na popremierowym spotkaniu z realizatorami przedsięwzięcia Robert Satanowski przyznał, że z przygotowaniem tego przedstawienia miał wyjątkowo dużo trudności i że cieszy się, iż jednak się udało. Od siebie dodam, że spektakl po prostu musiał być gotowy na czas, bo w chwili, gdy o nim piszę, Teatr Wielki prezentuje "Kniazia" w wiedeńskiej Staatsoper, wywiązując się z dawno zawartej umowy. Panie Dyrektorze, spektakl jest, to prawda. Ale udać się może dopiero teraz. Bo kolejne zaproszenie do Wiednia po pokazaniu czegoś takiego chyba zawisło na włosku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji