Artykuły

Gałki w ruch, jestem panem

Powstanie to temat aktualny. Historyczny, ale aktualny. Nie chrzest Polski, tylko coś, co ludzi rusza, więc w to wchodzę. Sztuka ma poruszać - mówi Józef Skrzek, kompozytor muzyki do spektaklu "63 dni gniewu".

Grzegorz Sroczyński: "63 dni gniewu" - w niedzielę w Warszawie odbędzie się plenerowy spektakl na rocznicę Powstania Warszawskiego. Z twoją muzyką. Po co rockman z SBB idzie w taki patos?

Józef Skrzek : Bo Powstanie to temat aktualny. Historyczny, ale aktualny. Nie chrzest Polski, tylko coś, co ludzi rusza, więc w to wchodzę. Sztuka ma poruszać.

A dlaczego Powstanie nas rusza?

- Tęsknimy trochę za światem czarno-białym. Za jasnymi zasadami. Wtedy wiedziałeś, czym powinieneś się kierować. Mogłeś to odpuścić, ale to też był jasny wybór. Dzisiaj masz magmę, świat tysięcy możliwości. Zasady musisz ustalać sobie sam. Ludzie bywają tym zmęczeni.

Spektakl zaczyna się od dzwonów bijących na trwogę. Jest też chór jak z tragedii greckiej. Patos i umęczona Polska. Ja już tego naprawdę nie chcę...

- To nie oglądaj. Patosu nie będzie dużo. Dzwony na początku są stąd, że twórcy spektaklu postanowili opowiedzieć historię Powstania wstecz. Zaczynają od kapitulacji Śródmieścia, bohaterów poznajemy w chwili ich śmierci. A potem czas się cofa. Tonacja z molowej przechodzi w durową. Będzie sporo muzyki elektronicznej i akustycznej. Młodzi ludzie pełni nadziei. Ale osaczeni.

Swoje córki byś do Powstania puścił?

- A co tu rodzice mieli do gadania? Same by poszły. Mają to we krwi.

No właśnie. I miałyby śliczny pomnik Małego Powstańca.

- Nie wiem, czy chce mi się z tobą gadać... Skąd niby ci młodzi ludzie mieli wiedzieć, że zostaną przez wszystkich zdradzeni? Że to się skończy morzem trupów? Dla nich oczywiste było walczyć. To dziś mamy takie dziwne czasy, że nic nie jest oczywiste. Siedzę na Śląsku w miejscu, w którym się urodziłem 63 lata temu. W tym samym domu po pradziadkach w dzielnicy familoków na Michałkowicach. Ojciec był sztygarem na kopalni. Przywiązany jestem do tej ziemi jak pieron. I świetnie rozumiem determinację tamtych młodych ludzi.

Jako jeden z pierwszych grałeś w Polsce muzykę elektroniczną. Na syntezatorze Mooga. Podobno byłeś w tym najlepszy. Co cię uwiodło w syntezatorach?

- Wolność. Grając na syntezatorach analogowych, sam budujesz dźwięk. Jego długość, atak, brzmienie. Kręcisz gałkami i jesteś panem. Miałem tych syntezatorów w pierony. Pierwszy to było jakieś radosne rękodzieło. Głównie buczał. Z Czesławem Niemenem grałem na organach Hammonda. Dopiero potem kupiłem minimooga. Cudo.

Skąd go wziąłeś?

- Sprowadziłem z Ameryki. Dałem za niego 1,5 tys. dolarów.

W latach 70. kupa forsy.

- Tak, willę można było kupić. Ciągle mi gderali: "A czemuś restauracji nie założył?". Kupowałem instrumenty i sprzęt, bo to była inwestycja. To nas ustawiało. Kiedy z SBB jeździliśmy na Zachód, nikt nie patrzył na nas jak na białe niedźwiedzie. Muzycy z Polski często budzili wesołość. Rozstawiali wzmacniacze domowej roboty, jakieś poczciwe samodziały. Myśmy spotykali się z Pink Floyd, z Genesis i nie czuliśmy się jak Kopciuszek. Show-biznes brytyjski był na fantastycznym poziomie. Szło się na koncert, patrzyło na sprzęt, słuchało brzmień i buty z wrażenia spadały. Jakie nagłośnienie! Jakie światła! Jakie bębny! Można było sobie powiedzieć: "No to dziękuję, nie doskoczę". A ja starałem się doskoczyć.

Dookoła co było?

- Peerel. Cepeliada. W latach 70. wszystko było "lalala", kolorowe, od Opola do Sopotu. Czasami się ktoś wyłamał, ale wtedy miał pod górkę. Nam było trudno zagrać na przykład w Opolu, bo byliśmy inni. Dopiero jak zdobyliśmy nagrodę w Belgii, to nas zaprosili. Bo tak już u nas jest. Musisz dostać nagrodę za granicą, żeby tutaj ktoś cię docenił. Kompleksy polskie.

Zespół Breakout: Kubasińska, Nalepa, Nahorny. Jak do nich trafiłeś?

- 2 stycznia 1970 r. zginął mój ojciec. Maska mu puściła w czasie akcji ratowniczej na kopalni i się zagazował. Byłem najstarszy w rodzinie. Uznałem, że muszę zarabiać. Rzuciłem studia na Akademii Muzycznej i zacząłem grać z Breakoutami. Ze spuszczoną głową, w żałobie. Okropne granie.

Grałeś z nimi tylko rok.

- Od śmierci ojca wciąż myślałem: musisz się wspinać i rozwijać za wszelką cenę. Musisz coś osiągnąć. Byłem zdesperowany. Z Breakoutami grało się świetnie, ale to nie było moje. Łatwo ugrzęznąć w takim wygodnym życiu, jesteś na scenie, dostajesz przyzwoite stawki. Ale marnujesz talent. Pomyślałem: jak nie teraz, to kiedy? Odszedłem. Z Apostolisem Anthimosem i Jurkiem Piotrowskim założyliśmy SBB. Ćwiczyliśmy w piwnicach, byliśmy bez grosza. Ale mieliśmy czuja.

Łączyliście rock, bluesa, jazz, klasykę i elektronikę. To było bardzo nowoczesne. Jak się udawało w Peerelu?

- Gierek odkręcił trochę śrubę, Polacy zaczęli dostawać paszporty. Wielu kumpli wyjechało w świat. Przywozili płyty. Byli jak szpiedzy na Zachodzie. Szperałem po różnych stylach. Chłonąłem jak gąbka. I okazało się, że nasze granie po piwnicach ma sens. Wyciągnął do mnie rękę Czesław Niemen. "Graj ze mną". A był już gwiazdą.

Z Niemenem też grałeś krótko. Dwa lata.

- Z powodu intryg menedżerów. Wy, gówniarze, na lewo, a Czesław, gwiazda, na prawo. Ustawiali nas jako support, jak grajków. Zacząłem zadawać pytania. "A czemu tak, a nie inaczej?". W końcu podjąłem decyzję. Pamiętam, że siedzieliśmy w Stodole. "Chłopaki" - mówię do reszty składu SBB - "Jak chcecie, to grajcie dalej, ja odchodzę". Odeszli ze mną. Wybuchła afera. Że oto my, gówniarze, podskoczyliśmy takiej firmie jak Pagart. Koncerty Niemena zaplanowane, a my nie gramy. Zaczęli szukać kwitów, umów, żeby nas straszyć karami. I okazało się, że nie mają z nami żadnego kontraktu! Ani jednej kartki! To pokazuje, że w gruncie rzeczy byliśmy dla tych menedżerów powietrzem. Potem były groźby, zatrzymali mi paszport. Zrobiłem też coś, czego żałuję do dziś: napyskowałem na Cześka w jakiejś gazecie. On z kolei napyskował na mnie. Bez sensu. Ale potem przez lata żyliśmy w przyjaźni.

W 1974 r. SBB nagrywa pierwszą płytę. I zaczyna się szał. Na czarnym rynku trzeba za nią płacić czterokrotność ceny.

- W branży ważną postacią był wtedy Franek Walicki. Doradził nam zmiany. Wymyślił, że SBB to nie Silesian Blues Band tylko Szukaj. Burz. Buduj. Po angielsku też dobrze brzmiało: Search. Break. Build. Dodał do tego logo - skorpiona. Wiedział, jak robić PR. Uruchomił swoje niemieckie kontakty. Chwyciło od razu. W styczniu 1974 r. spotkaliśmy Franka, a w marcu graliśmy już jako support z Lokomotiv GT, węgierską grupą niesamowicie wtedy popularną w Europie.

W 1980 r. rozwiązałeś SBB. Dlaczego?

- Zmęczenie, przesilenie. Czegoś mi zabrakło.

Czego?

- Desperacji, którą miałem kiedyś. Wydawało mi się, że jestem wysoko, a to była dopiero połowa drogi na szczyt. Miałem robić wspólny projekt z Angolami. Z Tonym Banksem z Genesis muzykę do filmu "Krzyk" Skolimowskiego. Nie zdecydowałem się. "Jest tak fajnie, po co sięgać po więcej?" - powtarzałem. A trzeba było dołożyć do pieca. Zostały nam do podbicia dwa rynki: angielski i amerykański. Trzeba było to zrobić. Byłby sukces.

Byliście na tyle dobrzy?

- Tak. Bardzo dobrzy. Nasza ostatnia płyta "Memento" znajduje się w trójce płyt wszech czasów w kategorii rock progresywny.

Zniknąłeś.

- Nie. Po prostu przyszedł stan wojenny. Nie grałem koncertów, bo usłyszałem, jak szef hali widowiskowej w Jastrzębiu zaprasza zomowców: "Popałkujecie sobie, chłopaki". Koncerty traktowano jako okazję do bezpłatnych ćwiczeń na żywych ludziach. Na tyłach parku Chorzowskiego była buda - dom pracy twórczej Leśniczówka. Zostałem niekoronowanym Alem Pacino tego miejsca. Wszystkie muzyczne style tam się spotykały. Chłopak z Akademii Muzycznej Mietek Szcześniak, a z drugiej strony Romek Kostrzewski z grupy Kat. Rysiek Riedel. Irek Dudek. Okazało się, że mogą razem wychodzić na scenę. To była jasna strona tych beznadziejnych lat 80. Ludzie lgnęli do siebie, żeby uciec od niepewności i szarości.

I nagle "Kantata Maryja", "U stóp Krzyża", "Viator - znak pokoju". Autor: Józef Skrzek. Co się stało?

- Nowe brzmienia. Nowe miejsca.

Z zespołu SBB do kościoła. Po co?

- A co za problem? Rock nie polega na rzucaniu gitarą. Nie chciałem być przywiązany łańcuchami do perkusji.

Nawrócenie?

- Nie. Zawsze byłem wierzący. Granie w kościołach było fenomenalnym okryciem. Poszedłem tam z moją elektroniką. Kiedy pierwszy raz zagrałem na kalwarii w Piekarach Śląskich, zobaczyłem, jak to zaskakuje ludzi. Pielgrzymka stawała nagle zdezorientowana, bo słyszała syntezatory. Po wszystkim zawołał mnie biskup Bednorz: "Skrzek, chodź tam ino". Idę. "I co, chopy, fajnie groł?" - pyta ludzi. "Jooo". Zaakceptowali mnie.

Jak się gra dla pielgrzymek na Jasnej Górze?

- Z tremą. Widzisz ze szczytu 80 tys. ludzi. I zastanawiasz się, jak przetrwać. Nikt przede mną nie grał w tym miejscu na elektronice. Jeśli umiesz się odnaleźć w nowych sytuacjach ze swoją sztuką, to znaczy, że jesteś dobry.

Napisałeś muzykę do obrazów Stanisława Świątkowskiego "12 scen z życia Jana Pawła II". Te obrazy to kicz, aż skręca.

- Nie zgadzam się. A nawet jeśli, to co? Adam Hanuszkiewicz tłumaczył mi kiedyś, że prawdziwa sztuka jest na pograniczu kiczu. Świątkowski malował swoje obrazy z fotografii. Ja dodałem muzykę. I przez kilka miesięcy jeździłem z tym programem po Niemczech, grałem dla Polonii, głównie po kościołach. Organy w niemieckich parafiach są zadbane, wypucowane i nastrojone. Świetnie się grało!

Da się żyć z muzyki?

- Tak. Jeśli nie ma się wielkich oczekiwań.

Bywało cienko?

- Alina mi wypomina, że w latach 80. musieliśmy sprzedawać butelki. 30 lat jesteśmy razem, szła za mną w ogień. Teraz mamy trzy córki - Karinę, Luizę i Elę - oraz wnuczkę Julię. Zależy mi na stabilizacji finansowej, bo chciałbym zapewnić im godne życie.

Muzyka do reklam?

- Dwa razy coś napisałem, ale nie byłem zadowolony. Nie umiem robić takich rzeczy i naprawdę nie wiem dlaczego. Po prostu nie wciągam się.

Oglądałeś kiedykolwiek MTV?

- Moje córki oglądają regularnie, to czasem patrzę

I co?

- Światełka. Migotki. Na pewno uderza to w młode zmysły, bo się dość szybko zmienia. Chwilę grają rzewnie, ale zaraz potem wesoło. Chwilę widać chłopca, zaraz potem musi być dziewczynka. Jak jest ktoś stary - dajmy na to Cohen - z tyłu muszą być młode laski i fajne światełka. I żeby nie było widać łysiny.

Od strony opakowania i PR to są dzieła sztuki. Od strony muzycznej - nie umiem ocenić. Jestem podziemiem, niszą, ciekawostką. Mówią na mnie "legenda" albo "nieodkryty".

Coś dziś się dzieje ciekawego w muzyce?

- Tyle nowych gatunków się pojawiło, że już nie kumam. Koktajl Mołotowa.

To dobrze czy źle?

- Świat strasznie mocno idzie w różnorodność. A sztuka jest przecież przejawem życia. Naśladuje. Z jednej strony masz muzykę religijną, a z drugiej - satanistyczną. Tu Przystanek Woodstock, a tam Opole. Albo Skrzek grający na rocznicy Powstania Warszawskiego. I są równoprawne. Trudno się w tym wszystkim połapać. Myśmy w SBB też mieszali style. Nigdy się tego nie bałem. Ale teraz to poszło strasznie daleko. Tymczasem bariery są potrzebne. Po to żeby je przekraczać. Dopiero wtedy jest ciekawie.

***

63 dni gniewu

Spektakl z muzyką Józefa Skrzeka z okazji 67. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego odbędzie się w niedzielę 31 lipca o godz. 20 na placu Krasińskich w Warszawie. Trójkę bohaterów zagrają Danuta Stenka, Kinga Preis i Łukasz Garlicki. Zgodnie z zamysłem scenarzystów - Jarosława Minkowicza i Łukasza Modelskiego - oryginalne powstańcze pamiętniki i wspomnienia aktorzy będą czytać z tabletów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji