Artykuły

A jaka to definicja: "męski"?

- Pisałem kwieciste listy do Kory. Później zacząłem pisać do Lupy, że jeszcze nie wiem jakim, ale na pewno chcę być artystą. Miałem wtedy 17 lat - mówi JACEK PONIEDZIAŁEK, aktor Nowego Teatru w Warszawie.

Małgorzata Domagalik: Znowu leje. Jacek Poniedziałek: - Byłem w Atenach z teatrem, wróciłem dwa dni temu, a tu listopad, nie lato. Ale teraz zamykamy nowy projekt Krzyśka Warlikowskiego, premiera jesienią, i codziennie musimy być na próbach. Warlikowski też był mistrzem w tym cyklu. - Podobno palił non stop. Tak? Na pewno rozglądał się dookoła. Tyle kolorowych okładek na ścianach. - Tak? Tak, a pan się nie rozgląda. - Widziałem pani rozmowy telewizyjne, jedną z Nergalem - jakby dwa zupełnie inne światy się spotkały. Z Andrzejem Grabowskim też. Było widać pani fascynację nim. Taką męskością, tym, że on jest z jednej strony jakby prosty, a z drugiej bardzo wrażliwy.

Lubię rozmówców z krwi i kości. Lubię, jak mężczyzna umie zrobić coś konkretnego: naprawić, polecieć, zoperować. Tak jak mechanik samochodowy, pilot, chirurg...

- Ale ten by dużo pił.

Znam takich, co nie piją. Męskie jest też bycie świetnym piłkarzem. Patrz: Boniek. Też mistrz.

- Niestety musiałem kiedyś oglądać mecze, bo moi dwaj znacznie starsi bracia byli fanami futbolu, a jeden nawet piłkarzem.

Żyje jeden z nich.

- Żyje Bolek. Między mną a nim jest 11 lat różnicy. W jakimś sensie zastępował mi ojca, ale nie dlatego, że się mną opiekował, tylko bardzo długo, szczególnie w okresie dojrzewania, był takim przykrym punktem odniesienia. Kimś, kim nie chciałbym być.

A teraz?

- Kocham go. Mieszka z mamą. Jak jestem w Krakowie, zawsze dzwonię.

Docenia pana osiągnięcia?

- Tylko te z telewizji. Kilka razy go zapraszałem do teatru, jak graliśmy w Krakowie, ale nie chciał przyjść. Myślę, że on się boi, że nie zrozumie. Chociaż "Krum" Hanocha Levina w reż. Warlikowskiego, którego wystawialiśmy tam bardzo często, opowiada o zgorzknieniu, lęku przed starością, to może mu być bliskie. A poza tym jest coś takiego w moim domu rodzinnym, i w mamie, i w nim, że trochę się boję tam jeździć.

Boi się pan?

- Tak, to ze strachu tak często się dzisiaj uśmiechamy, bo wszyscy się trochę boimy. Ja dużo mówię, bo chcę coś nazwać precyzyjnie, a nie nazywam tego, gdy jestem sam ze sobą, tylko jak ktoś mnie do tego zmusza. Porządkuję wtedy swoje myśli.

Rozumiem. A brat jest podobny do pana wizualnie?

- Trochę tak, ale jak był młodszy, wyglądał bardziej męsko. Teraz, gdy się starzejemy, to widzę, że upodabniamy się do siebie.

A jaka to definicja: "męski"?

- Sportowiec, grube kości, duże mięśnie. Był o wiele dojrzalszy, pijąc piwo i paląc papierochy, oglądał mecze, a ja byłem taki mały.

Pan palił papierosy?

- Tak, rzuciłem tydzień temu.

Naprawdę?

- Zacząłem palić po trzydziestce. Wciągnąłem się w to po roli w filmie "Moja Angelika" Stasia Kuźnika, nie wiem, ile to było lat temu.

Bohater filmu palił?

- Niekoniecznie, ale był takim zbójem. Patrzyłem na siebie i nie wyglądałem jak zbój, więc...

Papieros w ręku aktora to cała epoka kina francuskiego, neorealizmu, amerykańskiego kina drogi. To była wartość dodana.

- Barowo, knajpowo, łóżkowo, chociażby "Popiół i diament" Wajdy. Te filmy powojenne przedstawiają chyba jednak inną rzeczywistość, ciekawy jestem, jak było naprawdę, bo one pokazują coś takiego... z klimatu śródziemnomorskiego. Widziałem parę dni temu przelotnie jakiś film z tamtej epoki, przypominał "Przygodę" Antonioniego. Mężczyzna i kobieta są razem w pokoju, trochę rozmawiają, trochę palą, jest cicho.

Może to były "Pożegnania" Hasa?

- Nie pamiętam tego filmu.

Musi pan obejrzeć, to jeden z jego najlepszych filmów.

- U mnie w domu było tak, że mama była zawsze zmęczona po pracy i wieczorem ciągle oglądało się telewizję. Może dlatego nie lubię telewizji, co jest paradoksem, bo w niej pracuję, pokazuję się i to medium jest ciągle bardzo żywe, pomimo Internetu. Ale nienawidzę tej hipnozy, kiedy zapomina się o życiu. Tak funkcjonuje cały świat, jednak w Polsce jest to chyba rodzaj ucieczki.

Mam nadzieję, że to etap przejściowy - że się nasycimy, że serwisy informacyjne nie będą podawały jako pierwszej wiadomości, że oto książę William i Kate zasadzili drzewo w Ottawie.

- (śmiech) To ucieczka, ale też rodzaj narkotyku.

Dzisiaj Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu zdecydował, że autoryzowanie tekstów jest cenzurą. Robiłam kiedyś wywiad z jednym z polskich reżyserów, który tak się rozochocił, że zaczął mi opowiadać, iż tak naprawdę to on najbardziej chciałby robić filmy pornograficzne, nic innego. Autoryzacja przypominała przesuwanie szafy pancernej. Wywiad się ukazał, był beznadziejny, ani słowa o pornografii.

- Ale ja często czytając przysłane mi do autoryzacji wywiady, łapię się za głowę i wyrywam włosy, nie dlatego, że powiedziałem coś nie tak, tylko dlatego, że to jest źle sformułowane albo brzmi naiwnie. Rozmowa ma swoją emocjonalną dynamikę. Gdybyśmy byli w telewizji, na pewno bardziej byśmy się kontrolowali.

Przez skromność nie zaprzeczę.

- Bo to jest pani zawód. Często przy autoryzacji zaczynam pisać wszystko od nowa. Ale nie osłabiam mocniejszych wtrętów, tylko staram się je wzmacniać. A propos Gajosa, zmienił coś w autoryzacji?

Nie. Chociaż przywiązuje dużą wagę do słowa.

- Mam taką samą ambicję. Ale u mnie to pochodzeniowe, wywodzę się ze środowiska, które mówi bardzo ubogim, kalekim językiem.

Aktorzy tak mówią?

- Nie, mówię o środowisku, w którym się urodziłem i wychowałem. W pewnym momencie zacząłem wszystkich poprawiać. Teraz już tego nie robię, współczuję po prostu.

Żeby aż współczuć?

- Bardziej współczuję, niż się irytuję. To nie boli już tak jak wtedy, gdy byłem młodszy i nie pozwalałem wypowiadać się ludziom tak, jak chcieli. Grałem w Starym Teatrze, kiedy prezydentem był Wałęsa, a moim profesorem w szkole teatralnej - Globisz.

Chyba mówi o Panu w tym samym numerze (na stronie 34), że Pana cenił, ale przeczytał w książce, że Pan tak tego nie odbierał.

- Globisz - nieważne, co powiedziałem w tej książce - był dla mnie zawsze przykładem aktora idealnego. Absolutnie idealnego. Miał pierwiastek cudownego szaleństwa, a równocześnie instynkt i intelekt. Wielką siłę ludzką, czasami miażdżącą osobowość. Wtedy ciągle w garderobie śmialiśmy się z Lecha, co wynikało trochę z głupoty, bo teraz go bardzo lubię. A Globisz na to: "Nie słuchajcie tego, jak on mówi, tylko co mówi". Bardzo proste i oczywiste. Ale nawet jako elita Starego Teatru w Krakowie, młodsi, starsi, nie potrafiliśmy zrozumieć najprostszej rzeczy. Są sytuacje, kiedy nie można czegoś wyrazić taką polszczyzną, która by nam zaimponowała, a jednak ten przekaz jest ważny.

Czy Pan zauważył, ile ludzi wykształconych mówi: "półtorej litry", "półtorej roku"?

- Tak, na punkcie języka jestem bardzo wyczulony. To okropne.

Od zdania, które Pan kiedyś wypowiedział, można by zacząć pisać książkę albo kręcić film: "Nie chciałem być łajzą i to była moja życiowa obsesja". Czyli co?

- Myślę, że to chodziło o najtrudniejszy okres - dojrzewanie. Przynajmniej u chłopca.

Dziewczynki też mają charakter.

- Na pewno, ale podejrzewam, że jest im trochę łatwiej w sensie społecznym - wchodzenia w rolę kobiety. Bo chłopakowi sprostać tym postawionym gdzieś wysoko męskim wzorcom jest o wiele trudniej. W Polsce czy w takim proletariackim środowisku istnieje kult twardej samczej męskości.

Tak?

- Wy w ogóle jesteście silniejsze. Zawsze to mówiłem. Kobiety są silniejsze od mężczyzn.

Nie z tego powodu nigdy nie chciałam być mężczyzną.

- My jesteśmy słabi i histeryczni, bo mocniej skoncentrowani na sobie. Wy jesteście bardziej przebiegłe i dążycie do swoich celów może ciszej, ale o wiele skuteczniej. My robimy dużo zamieszania. Tam, w tej dzielnicy, na tej ulicy, w szkole, w świecie mojego dzieciństwa, istniał kult piłki nożnej. A to była przeze mnie najbardziej znienawidzona dyscyplina.

Przez ten telewizor?

- Tak, i przez to, że bracia kochali piłkę i grali, a nie było nam wtedy po drodze.

Zawsze mógł Pan podawać.

(śmiech)

Ale to nie dla Pana, prawda? Pan miał wielkie ambicje?

- Musiałbym być dopuszczony do komitywy, a to był świat zupełnie mi obcy. Ale nie czułem się też dziewczynką, żeby było jasne. Z moimi rówieśnikami bawiliśmy się w typowo męskie zabawy typu wojna. Albo pracowaliśmy fizycznie. Może poddawaliśmy się przez to w bardziej nawet naturalny sposób kultowi ciała czy męskości. Jednak mimo wszystko zdarzyło się kilka razy, że nie trafiłem w piłkę.

A oni wtedy w śmiech...

- Oczywiście, albo przypadkowo obroniłem jakiś bardzo szybki strzał, zostałem pochwalony, nazwany najlepszym bramkarzem. Ale przecież wiedziałem, że to nieprawda, bo to był przypadek.

Sukces Pana paraliżował?

- Być może. Następnego dnia, jak nie obroniłem, byłem skompromitowany. Poza tym dwa czy trzy razy ktoś mnie uderzył, okazał się silniejszy.

To też jest wpisane w bycie chłopcem. Grozę budzi coraz większa agresja wśród dziewczyn.

- Brutalność kobiet czasami jest przerażająca. Może to naiwne, sentymentalne, co mówię, bo świat w ogóle jest dosyć brutalny. Chociaż czuję się bezpieczny. Ale wtedy bardzo chciałem być mocny, nie być fajtłapą. Uprawiałem różne sporty. Kiedyś myłem się i zobaczyłem swoje chude ciało. Przychodzi taki moment w życiu, kiedy "widzi się" siebie i po raz pierwszy odkrywa coś nowego. Patrzę i myślę: "Kurczę, mój nos jest podobny do nosa matki".

Dlaczego nie do nosa ojca, tak?

- Ojca nie znałem, umarł, kiedy miałem cztery lata.

Był przystojnym mężczyzną?

- Był piękny, muszę to przyznać. Jakbym go dzisiaj zobaczył, na pewno bym się obejrzał.

Teraz nie używa się takich określeń. Dzisiaj jak się powie: "piękny mężczyzna", to coś mu ubywa. "Macho", "ciacho" - okropne.

- "Piękno" jest pojęciem słabym, zbyt literackim i gejowskim. Nie wyobrażam sobie, aby jakiś żul albo dresiarz z Pragi powiedział słowo "piękny" w jego dosłownym znaczeniu.

Może go nie zna. Ale jest mi bliżej do językowej naturalności żula niż do inteligenta, który mówi: "półtorej litry".

(śmiech)

Jeden brat to Bolesław, drugi to nieżyjący Józef i jest jeszcze siostra.

- Ania.

Jest przyjacielem?

- Tak.

Spełniona życiowo?

- Właśnie się rozwiodła. Bardzo to przeżyła. Jeżeli sobie poradzi...

Dlaczego ma sobie nie poradzić?

- Cały czas jej to mówię, ale ona wątpi.

Wracając do przeszłości - bracia grają w piłkę, a młody Jacek chce przeczytać książkę, zobaczyć film i zaczyna być na kontrze...

- Śpiewa, recytuje wiersze, chodzi do teatru.

Jest inny...

- Może coś w tym jest, że to ten najmłodszy Mimo że bieda, matka nie ma czasu, siły na czułości, ale mimo wszystko. Krystian Lupa bardzo fajnie to nazywa: "królewski pęd dziecka". Przyprowadzany z przedszkola przez Bolka czy Józka - droga miała 600 metrów. Do dzisiaj pamiętam chwile, kiedy wydawało mi się, że znam i rozumiem cały świat. Ze znam odpowiedzi na wszystkie pytania.

To niebezpieczny kierunek...

- Ale ten "królewski pęd" jest jakby iskrą zapalającą ambicję, o której pani mówi, że ją u mnie widać.

Powiedziałam, że ma Pan ambicję, a nie, że jest Pan ambicjonerem.

- Z drugiej strony ten "królewski pęd" w sposób naturalny mają dzieci, które są dopieszczone, wychuchane.

Pan tak nie miał...

- Oczywiście, że nie, i dlatego to dla mnie swego rodzaju paradoks. To znaczy jest to konsekwencja tego, że dla dziecka nie zawsze rodzina jest punktem odniesienia. Bywa nim coś, co jest gdzieś indziej. To przekonanie, że wtedy życie też jest gdzie indziej.

Takie myślenie często napędza nas do realizowania własnych marzeń.

- Dzisiaj to rozumiem - i że ono jednak coraz częściej jest tutaj.

To pomaga oswoić lęki? Tak jak to robi Warlikowski w swoim teatrze?

- Krzysiek oczywiście narzuca, podaje nam temat i ten czy inny rodzaj refleksji. I zadajemy pytania tak, że w istocie wierzymy w sens istnienia, w możliwość zrozumienia, po co tutaj jesteśmy.

Jeśli nie zadajesz sobie takich pytań, życie przelatuje gdzieś obok...

- Bez wątpienia. Niektórzy nazywają go pesymistą i piszą: "czarny mózg Warlikowskiego".

Na mnie zrobił wrażenie artysty ciągle ciekawego życia. I tyle.

- Znam go ze 20 lat i mówię innym, że jest człowiekiem zabawnym i dowcipnym.

To prawda. Śmialiśmy się serdecznie w czasie rozmowy parę razy.

- Może poczuł, że ma pani akceptację dla jego takiej "szajby", że on jest nietuzinkowy.

Malarski...

- Jest bardzo pięknym człowiekiem. Ale cały czas bawi go obserwacja ludzi. Lubi ich, chociaż jest bardzo złośliwy, nie do wytrzymania. Bardzo go lubię, jednak czasami mówię: "Krzysiek, ja przy tobie nie wytrzymuję, trzeba mieć kask, bo nie wiadomo, z której strony dostanie się cios". Przykro mu niekiedy, że tak reaguję, i się wycofuje. Ale najbardziej uwielbia obserwować kobiety.

Obserwować?

- Tak, ich kokieterię, dziwactwa, natręctwa. A szczególnie kobiety nie najmłodsze.

Siedział tu kiedyś na Pana miejscu inny znany aktor. I kiedy dotknęłam swoich włosów, usłyszałam: "O, widzę, że się zaczynam pani podobać". "Dlaczego?", zapytałam. "Bo jak się kobietom podoba mężczyzna, to zaczynają dotykać włosów". A ja po prostu się zamyśliłam.

- Najcudowniej kręcącą włosami kobietą, którą znam, jest Dorota Segda. Nie wiem, czy pani ją dłużej obserwowała? To jest jej gest jakby immanentny.

Więc coś w tym musi być, bo Pan też zwraca na to uwagę.

- Tak, ale nie w kategoriach erotycznych, że kobieta jest mną zainteresowana. Bo jeżeli to się zdarza - a czasami tak - to tego kompletnie nie zauważam, chyba że na przykład się czerwieni, co jest bardzo wyraźnym sygnałem.

Czego?

- Ze feromony działają.

Są różne teorie.

- To nie są teorie, widzę to po pani, która się mną opiekuje, po mojej lekarce.

Może się Pana boi?

- Nie, ona mnie uwielbia.

Ale jedno drugiego nie wyklucza.

- Możliwe. Na przykład kiedy mówię komplement, to jej się wydaje, że ironizuję.

My już nie umiemy mówić komplementów. Flirt, namiętność kojarzą się nam z czymś grzesznym.

- Często z patologią. To, co pani mówi, ta nieumiejętność wyrażania rzeczy wrażliwych, w jakimś sensie wynika z kompleksów. To jak z Krakowem, z którego pochodzę, bo krakusy mają ogromny brak ufności.

Że za każdym komplementem coś się kryje?

- Brak zaufania do drugiego człowieka, brak wiary w to, że to, co on mówi, wynika z tego, co czuje. Kraków jest mały, nigdy nie był tak dobrze "skomunikowany" ze światem jak Warszawa. Dostał psychologicznie po głowie, że nie jest już stolicą. W tym ciepełku i smrodku dość bezpiecznie się czujemy. Żeby się tylko zbytnio nie wychylać.

I tak pewnego dnia Jacek otwiera okno, patrzy na świat i już wie, że nie chce być tu, gdzie jest. Pamięta Pan ten moment?

- Tak, to były czasy stanu wojennego. Miałem 15 lat, jak nastała Solidarność. Najpierw poddałem się całkowicie doktrynie i PRL-owskiej nagonce... "Obywatele i obywatelki"...

.. .że wszystko upadnie, że Solidarność nas zniszczy. Ale kartka na pół litra wódki była...

- Tak, chociaż ja byłem jak najdalszy od tego, nienawidziłem alkoholu, miałem dużo antywzorców w rodzinie, w kamienicy i środowisku. A potem nagle stan wojenny, kiedy zobaczyłem, co władza zamierzała zrobić i co zrobiła. Kiedy widziałem czołgi na ulicach i słuchałem, co się działo - o tych zamknięciach, więzieniach... Wszystko odwróciło się o 180 stopni i stałem się antykomunistą. To śmieszne, że człowiek mając naście lat... Nie wiem, czy to śmieszne.

Ale zabawne, że można tak zupełnie zmienić poglądy. To wtedy pojawiły się książki, które chciał Pan czytać, chociaż ich jeszcze nie rozumiał?

- Na przykład "Wilk stepowy" Hermanna Hessego. Pani miała rodzinę, w której mówiono pewnym językiem i czytano. Ja tego nie miałem.

Czyli poszedł Pan do biblioteki...

- Trafiłem do tego świata poprzez muzykę Maanamu. Słuchałem tekstów Kory, widocznie miałem do tego ucho. Oszalałem. To był pierwszy w Polsce koncert Maanamu w stanie wojennym, w styczniu lub lutym 1982 roku, w kinie Kijów. Zomowcy tańczyli razem z ludźmi na sali. To był szał. Zapytałem fanów Kory, gdzie ona mieszka, chciałem ją poznać. I poznałem.

To ona była tą "bibliotekarką"?

- W jakimś sensie tak. Dzięki niej, taką okrężną drogą, trafiłem do teatru.

Ten delikatny młodzieniec, przewrażliwiony, że nie złapie piłki, nagle musi wyjść, stanąć przed ludźmi, powiedzieć wiersz. To wymaga przełamania się, prawda?

- To było poza świadomością. Prawdopodobnie kierował mną instynkt, że mówiłem tak, a nie inaczej, bo po tych wszystkich akademiach, uroczystościach zawsze słyszałem pochwały.

Lubił Pan, jak go chwalono?

- Wtedy lubiłem, ale nie miałem tego, co mam dziś - gdy ktoś mnie chwali, to podchodzę do tego podejrzliwie.

Jest Pan krakusem.

- Wiem, że to głupie, ale emocje i natura człowieka to rzeczy, nad którymi nie udaje się panować.

A Pana angielski w tamtych czasach? Opanował go Pan w stopniu doskonałym?

- Nie wiem, czy w doskonałym. Na tyle dobrze, że mogłem tłumaczyć sztuki teatralne, i to nawet długie.

Nigdy Pan nie chciał pisać czy już Pan to robi, tylko że do szuflady?

- Pisałem felietony do dwóch czy trzech pism, ale ponieważ to wymaga systematyczności, a przy moim zawodzie...

O czym Pan pisał?

- Głównie o życiu, o tym, co obserwuję w Polsce, na wyjazdach, szczególnie we Włoszech. To dobre pytanie: o czym pisałem?

Dlaczego Pan już tego nie robi?

- Bo to wymaga systematyczności.

Być najlepszym aktorem świata - to było wyzwanie dla Pana?

- Czułem powołanie, ale nie, że to misja, że chcę głosić jakieś prawdy i naprawiać świat.

Nie chce Pan?

- To element naszej pracy w teatrze. Ale indywidualnie dla mnie, Jacka Poniedziałka, to była kwestia ambicji i poczucia, że do tego jestem powołany, że nic więcej nie chcę robić.

Mówił Pan czasami innym: "A widzisz, jednak mi się udało"?

- Tak było z moją mamą. Ona nie wierzyła, że dostanę się do szkoły teatralnej i uważała, że nie będę nikim więcej niż wszyscy w naszej rodzinie.

Kocha Pan swoją mamę?

- Kocham, ona mnie też. To wynikało z jakiejś frustracji, słabej sytuacji finansowej. Mama nie wierzyła, że ten zawód pozwoli mi się utrzymać. Wolałaby może, żebym robił coś, co da mi większe lub mniejsze pieniądze, ale żeby był spokój. Bo bywała taka sytuacja - i w dzieciństwie, i w okresie dojrzewania - że często znajdowaliśmy się niemal nad przepaścią. Gdy zdałem do szkoły teatralnej, powiedziałem: "A widzi mama?". Była bardzo szczęśliwa, popłakała się.

Zakochał się Pan w teatrze?

- Widziałem bardzo dużo przedstawień na początku lat 80., tych z epoki Swinarskiego, Wajdy i nawet Hubnera. To byli herosi. Siedziałem w pierwszym rzędzie na "Nocy listopadowej" Wyspiańskiego i podziwiałem z bliska Nowickiego i Budzisz-Krzyżanowską - do dzisiaj nie zapomniałem tych ról. Przedstawienie Lupy po raz pierwszy zobaczyłem w 1982 roku. To było "Bezimienne dzieło" na podstawie Witkacego i nie rozumiałem go.

Ale fascynacja była?

- Absolutna, zostałem jakby ukąszony. Wiedziałem, że to jest mój świat, pisałem kwieciste listy do Kory. Później zacząłem pisać do Lupy, że jeszcze nie wiem jakim, ale na pewno chcę być artystą. Miałem wtedy 17 lat.

Użył Pan słowa "artysta"?

- Nie chciałem być robotnikiem czy inżynierem. Wcześniej marzyłem tylko, żeby być pilotem, ale wtedy przestałem tego chcieć.

Mechanikiem samochodowym nie?

- Nigdy w życiu.

Chirurgiem twardym?

- Nie. Ale podziwiam lekarzy, bardzo.

Często Pan się bada?

- Raz w roku. Miewam obsesyjne lęki, że tym razem na pewno mam raka, bo był w mojej rodzinie.

Ale nie będziemy rozmawiali o chorobach.

- OK. Bardzo mnie interesuje, co się teraz dzieje w młodym pokoleniu w Polsce. Bo, moim zdaniem, dużo dobrego - podziwiam aktorów, którzy wychodzą ze szkół teatralnych. Są o wiele dalej, niż myśmy byli. Więckiewicz, Szyc, Woronowicz, Dorociński i...

Coś luźno na tej półce.

- Ciężko jest przywołać nazwiska, ale na pewno jak stąd wyjdę, to przypomni mi się kilkanaście. Mówię o tym młodszym pokoleniu. Wygodnie jest nam, którzy mamy więcej niż 20 lat, nazywać młodych debilami, kretynami.

Kto tak robi?

- Zwykło się mówić, że nie czytają, niczego nie wiedzą, są instynktowni... Zawsze byli tacy, którzy nie czytali. Zawsze byli, ale dzisiaj się mówi, że to właśnie to pokolenie siedzi z nosem w komputerze, chodzi na dyskoteki, nie ma bliskich więzi z rodziną i ze środowiskiem. Nie rozumieją, nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, co to Polska, nie zależy im na tym kraju. To nieprawda. Ale zmieniają się kontakty interpersonalne. To wszystko zaczyna być inne. Nie dotyk, lecz SMS. Ale że łatwe?

Profesor Zygmunt Bauman powiedział niedawno, że ktoś mu z dumą napisał: "Dzisiaj mam kilkudziesięciu nowych przyjaciół na Facebooku". A on na to: "Przyjaciół można mieć w życiu kilku".

- Spotykamy się z przyjaciółmi. Taki wieczór był wczoraj. Wróciłem z Grecji, napisałem do kilku znajomych. Spotkanie miało być kameralne, ale zjawiło się więcej osób niż trzy, czyli dramaturg, tancerz i ja. Trochę wina wypiliśmy, jeden z nich włączył jakąś bardzo trudną elektroniczną muzykę, a ja postanowiłem przeczytać kawałek "Orlanda" Virginii Woolf. To był impuls, fragment akurat był o śmierci. Kilka stron. Najpierw myślałem, że to błąd, że nie ma nastroju, a wyszło wręcz przeciwnie. I padło pytanie: dlaczego tak się nie spotykamy? Możemy wypić, zapalić, posłuchać muzyki, ale przynośmy lektury, każdy z nas.

Czy to nie jest właśnie taka chwila, gdy życie nie jest gdzie indziej, tylko tutaj? To jest genialne.

Co Panu więcej dawało: kop od życia, czy jak ono głaskało po głowie?

- Chyba jedno i drugie, bo to, że jestem aktorem, to dlatego, że mnie kopnęło.

A jak Pana pogłaskało?

- Pogłaskaniem po głowie nazywam te cudowne spotkania, które może są wynikiem przypadku, a może jakiejś logiki. To, że poznałem Lupę, a potem Warlikowskiego. Bo gdyby nie oni, na pewno nie byłbym tym, kim jestem. Każdy musi mieć swojego mistrza.

Albo punkt odniesienia. I trzeba jeszcze chcieć. Jest tak, że siedzicie sobie z mamą przy pierogach i ona na przykład mówi: "Po kim ty masz ten talent"?

- Ładnie brzmi, ale nie mogę się pochwalić takimi rozmowami z mamą. Rozmawiamy o jej zdrowiu, o pogodzie, polityce, o moim ostatnim wywiadzie lub o recenzji Warlikowskiego. Albo o kimś, kto dla niej znajduje się w samym centrum mojego świata, może to być Cielecka czy Chyra.

Co się Panu w życiu nie udało?

- Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie. Przede wszystkim jestem jednak człowiekiem samotnym. Mimo długoletniego pięknego, burzliwego związku jestem sam. Wydaje mi się, że prawdziwe szczęście to trwać w jednym związku, mimo upływu czasu i zmęczenia drugą osobą być razem.

Wie Pan, podobno wszystko jest wyliczone. Jak ktoś nie ma fartu, to fascynacja trwa do siedmiu miesięcy, a jak ma więcej szczęścia, to ponad cztery lata. A potem co, męka? Nie, proza życia.

- Pyta pani, co mi się nie udało? No cóż, ta samotność to też nie dramat. Nie jestem nieszczęśliwy czy niezadowolony ze swego życia.

Ma Pan dopiero 46 lat.

- Dlatego jestem niepoprawnym optymistą. Mimo tych doświadczeń, tego, że w pewnym momencie zapas młodzieńczego optymizmu gdzieś się wyczerpuje w sposób zupełnie naturalny - poprzez zwykłość, codzienność.

Jak się patrzy na Pana na scenie, to ma Pan w sobie magnetyzm. Kiedy się Pan rozbiera, nie budzi śmieszności. Czy to się Panu podoba, czy nie, wielu mężczyzn rozbierając się na scenie, wygląda żałośnie. Nie potrafią albo osobowością, albo swoim aktorstwem obronić tej nagości. Wydaje mi się, że naturalną reakcją obronną organizmu, gdy człowiek rozbiera się publicznie, jest wstyd.

- To normalne. Mnie zawsze on towarzyszy.

Jeśli Pan się rozbierze pięć tysięcy razy, to też?

- Za każdym razem go odczuwam i on ciągle rośnie. Ta świadomość, że ciało nie jest 20-letnie, chociaż dbam o siebie. Pierwszy raz rozebrałem się na dyplomie, miałem 24 lata.

Gdy był Pan młody, podobał się sobie?

- Teraz podobam się sobie z tamtego czasu.

Obecny Pan się sobie nie podoba?

- Nie, wolę tamtego.

A dlaczego?

- To jest zbyt intymne pytanie.

Jestem zaskoczona. Co powinno przykuwać uwagę w wyglądzie?

- Najpierw się patrzy na oczy, to jest naturalne, a zaraz potem na ręce. Nie wiem dlaczego, ale ręce są dla mnie czymś niezwykle ważnym, zmysłowym.

Najgorsza cecha charakteru?

- Impulsywność.

Jak awantury, to we włoskim stylu?

- Tak, ale to już i tak się zmieniło. Życiowo chyba się trochę uspokoiłem.

Może się Pan zestarzał?

- Jeżeli tak ma wyglądać starzenie, to jestem za.

To inaczej, bo liczba komplementów, jakie skierowałam do Pana...

- To prawda, dużo...

...przyjął Pan ze stoickim spokojem.

- Bo nie wiem, jak zareagować.

Jak to? Ucieszyć się.

- Kilka razy dziękowałem szczerze i cieszę się.

Dojrzałość sprawia, ze już nie chce się rzucić talerzem o ścianę, bo potem trzeba sprzątać?

- To prawda, znajomość konsekwencji jest większa niż kiedyś. Potem trzeba przepraszać, a to bardzo trudne, bo musi się przełamać w drugim człowieku niechęć do siebie. Dlatego boimy się odsłaniać - a propos tej słynnej krakowskiej cechy - boimy się odrzucenia, słowa "nie". Boimy się negatywnej odpowiedzi.

Kiedy był Pan szczęśliwy?

- Wczoraj wieczorem.

Jest Pan wstydliwy?

- Mega-, megawstydliwy. Niektórzy mówią, że to urocze.

Podobno jedną z rzeczy, jakie odziedziczył Pan po mamie, jest niechęć do pustych uśmiechów skierowanych w stronę aparatów fotograficznych.

- Tak, tak, ona na zdjęciach jest zawsze poważna. Myślę, że nie miała na to nigdy siły ani czasu, bo naprawdę była bardzo zajętą osobą.

Ile ma lat?

- Osiemdziesiąt cztery. Chociaż zapewniam jej pomoc przy sprzątaniu, większość rzeczy robi sama.

Płacz jest męski czy niemęski?

- Płacz nie ma płci. Wzrusza mnie widok płaczącego mężczyzny, kobiety też.

Jest coś okrutnego w sytuacji, kiedy kobieta płacze, a mężczyzna nie reaguje.

- To jest ten obraz, który zapamiętałem z dzieciństwa z domu rodzinnego, kiedy mama płakała, a ojciec doprowadzał ją do tego słowami. Mam takie dwa obrazy z ojcem. Nie wiem, czy wy, kobiety, naprawdę jesteście tak słabe, jak się nam wydaje. Czy ulegacie emocjom pod wpływem męskich słów, bo też potraficie tym manipulować. Przepraszam za to "wy", ale nie jestem kobietą.

Wydaje mi się, że kobiety miałyby o wiele szczęśliwsze życie, gdyby większą wagę przywiązywały do tego, co robią dla nich mężczyźni, niż do tego, co do nich mówią.

- Ale to jest w was piękne. Bardzo mi się to podoba.

Nie zastanawia się Pan, dlaczego w czasie tej rozmowy nie mówimy o...?

- Jadąc tutaj, myślałem, że zacznę od tego: "Nie rozmawiajmy o homoseksualizmie". Oczywiście to jest jeden z podstawowych elementów mojej tożsamości i nie będę się go wypierał. Ale ten temat w moim przypadku jest już zgrany.

I myśli Pan, że dlatego o tym nie rozmawiamy?

- Może to dla pani nie jest istotne.

Nie jest.

- O homoseksualizmie lubię rozmawiać z Krysią Jandą. Dlaczego? Bo my właściwie nie rozmawiamy, tylko się śmiejemy. I to jest jedyna forma, która sprawia mi przyjemność i ma jakiś sens. Bo o czym tu rozmawiać...

No właśnie. A z mamą też Pan już przerobił ten temat?

- Tak, mamy to przegadane, trochę wyśmiane i zaakceptowane.

Proszę pozdrowić serdecznie mamę.

- Będzie bardzo szczęśliwa, zaraz do niej zadzwonię.

Jakimi słowami można Panu sprawić największą przyjemność? Zwłaszcza że wobec samego siebie używa Pan określeń: "rozwiązły", "perwersyjny", "niewierny".

- Ale to wszystko w cudzysłowie. To nie znaczy, że się czegoś wypieram, po prostu jestem zmysłową osobą. Myślę, że jestem też próżny, jak większość Lwów. Można mi zrobić przyjemność, kiedy się chwali moje męskie atuty

Wiem, że podoba się Pan kobietom.

- To bardzo dobre podsumowanie naszej rozmowy. Sprawia mi pani naprawdę wielką przyjemność, będę to trawił cały dzień. Zacznę od telefonu do mamy i powiem: "Wie mama, co Małgorzata Domagalik powiedziała? Że jestem bardzo męski".

Ale to prawda.

- Ona prawdopodobnie powie to samo.

JACEK PONIEDZIAŁEK - absolwent krakowskiej PWST. Ma 46 lat. Początkowo związany z Teatrem im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Do końca lat 90. grał w Starym Teatrze. Na dużym ekranie zadebiutował w 1999 r. w filmie "Moja Angelika" Stanisława Kuźnika. Popularność przyniosła mu rola w "M jak miłość". Występował także w takich serialach jak "Magda M.", "39 i pól" czy "Klub szalonych dziewic". Wkrótce będziemy mogli go oglądać w megaprodukcji "Bitwa warszawska" Jerzego Hoffmana. Na co dzień występuje w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. W 2008 r. dołączył do ekipy powstającego wówczas Nowego Teatru w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji