Artykuły

Wszyscy moi synowie

Nowa premiera Teatru im. Stefana Jaracza wzbudziła zainteresowanie. Autor sztuki "Wszyscy moi synowie", Arthur Miller nie bez powodu ma znaczny kredyt u publiczności. Pamiętamy, ze sceny i filmu, jego "Czarownice z Salem", "Śmierć Komiwojażera" w znakomitym wykonaniu Teatru Telewizji, znane też są i inne jego sztuki: "Widok z mostu", "Po upadku", "Incydent w Vichy".

Są to dramaty realistyczne i zaangażowane. Miller twierdzi, że funkcją sztuki jest pomóc człowiekowi w poznaniu samego siebie, oraz podjęcie dyskusji: jak żyć?

Jest on sędzią i to sędzią surowym; nie poprzestaje na odtworzeniu charakterów, wyznacza im wyraźne wartości moralne i zmusza do poniesienia konsekwencji. Bohaterami wszystkich jego sztuk są ludzie, których fałszywa postawa życiowa doprowadza do klęski. Zło istnieje i może istnieć dlatego, że człowiek w dążeniu, do swego często źle pojętego szczęścia, czy choćby tylko spokoju, umie nie dostrzegać tego, co mu psuje harmonię własnego obrazu.

W sztuce "Wszyscy moi synowie" zbrodniczym oszustem jest ojciec Keller, ale jego "szlachetna" żona, która domyśliła się wszystkiego, niczego nie chciała wyjaśniać. Wolała grać rolę maniaczki, wierzącej w to, że jej syn żyje, niż dopuścić do wykrycia prawdy. Syn-Keller też przez trzy lata nie dochodził tej prawdy, choć jest inteligentny i dociekliwy. Jego "szlachetność" budzi się dopiero przy drastycznym ujawnieniu sprawy - przy ostatecznym postawieniu kropki nad "i".

A jego ukochana Annie? Ona od początku wie. Wie na pewno, a jednak milczy i dopiero ostateczne zagrożenie jej małżeństwa z Krisem skłania ją do pokazania dowodu prawdy. Bezkompromisowy jest tylko jej brat, ale czy to nie dlatego, że w tym jest jego interes?... Że nie ma nic do stracenia?...

To są ludzie. Zwyczajni, słabi ludzie, tacy, jacy żyją na całym świecie.

Zwykli ludzie - dlatego też należało ich pokazać w maksymalnym zbliżeniu, abyśmy się mogli dobrze im przyjrzeć i wyciągnąć wnioski dla siebie.

Czy to zadanie należycie spełnia spektakl zaprezentowany nam przez Teatr im. S. Jaracza? Niezupełnie. Najważniejszy błąd, to scenografia. Krzysztof Pankiewicz zrobił wszystko, aby akcję oddalić od widza. Zademonstrował nam "gołą" scenę; taką, jaką mieli możność oglądać tylko aktorzy w czasie prób. A więc rury, sznury, poprzewracane zastawki, ściana z napisem: - "Palenie surowo wzbronione" i "Zachować ciszę", głębokie czeluście zakulis i górnych pomostów. A przecież fachowiec powinien wiedzieć, że ściany boczne i plafon odbijają głos, który w tej, sytuacji ginie i w efekcie część tekstu nie dochodzi do widzów. A co scenograf dodał do tej "golizny"? W tle amerykańską Statuę Wolności postawioną, na głowie. Czy miało to symbolizować brak wolności w tejże Ameryce?

Olbrzymie rusztowanie z wielką ilością schodów, po których nieustannie aktorzy wędrują w górę i w dół, wszystko to bardzo utrudnia prace aktorów i hamuje tempo spektaklu, który znakomicie można by skrócić co najmniej o pół godziny.

Takie tło akcji oddala ją od widza. W takim otoczeniu nie znajdzie on siebie, swoich spraw i konfliktów. To coś, na co patrzy, dzieje się daleko, za Oceanem, wśród milionerów i kapitalistów. A szkoda. Millerowi, w całej jego twórczości, zależy przecież na ukazaniu powszechnych wad ludzkich i główną wartość jego sztuk stanowi, że są rachunkiem sumienia nie tylko dla mieszkańców USA.

Jeśli chodzi o sprężystość akcji to zawiniła tu też (co nieco) reżyser Jadwiga Marso. Tekst można było okroić bez żadnej szkody dla idei sztuki. Natomiast plusem reżyserii jest znakomite i wyraziste ustawienie postaci i doskonałe momenty spięć dramatycznych. Wacław Rybczyński jako Keller-ojciec z powodzeniem uniknął pokusy stworzenia czarnego charakteru typu byznes-mena - krwiopijcy; jest zwyczajny, ludzki, a nawet sympatyczny. Ma wyraźny cel w życiu: szczęście swojej rodziny, a że w jego mniemaniu szczęście, to pieniądze, więc je zdobywa. Swoją podłość uważa za instynkt samozachowawczy, a sumienie uspokaja stwierdzeniem, że wszyscy tak postępują; że wszystko jest w porządku, bo ludzie go szanują, ma pieniądze i pozycję. Taką interpretacją roli aktor bezbłędnie przekazał nam idee utworu, że zło nie ma "czarnej twarzy", że "ludzie na pozór normalni i przyjemni mocą poddać się złu z pełną świadomością swego wyboru mogą nawet je lubić", (wypowiedź Millera). I dlatego właśnie, że zło ma takie zwyczajne oblicze, autor wydobywa je spod osłonek, napiętnuje i z całą surowością skazuje na zagładę.

W sumie reżyser i aktorzy dobrze wywiązali się z zadania, niestety, nie pomógł im w tym scenograf. Szkoda, gdyż tak wyjątkowa pozycja w repertuarze teatru zasługuje na wyczerpanie maksimum środków wyrazu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji