Co wolimy zobaczyć w tej sztuce: dramat czy moralitet?
"Wszyscy moi synowie" są pierwszą sztuką Arthura Millera. Tą, która "zaskoczyła" od razu u publiczności, przyniosła autorowi popularność oraz uczyniła z niego pisarza - demaskatora, obnażającego błędy i wadliwe mechanizmy społeczne rzeczywistości amerykańskiej tuż po II wojnie światowej.
Dzisiaj debiut dramaturgiczny Millera nie szokuje już nikogo. Wydział wychowania armii USA nie czuje się obrażony. Krytyka społeczna zwietrzała i pozostał... dramat rodzinny. Obyczajowa historia. Coś, co lubimy oglądać, coś z naszego życia poszerzone jednak o oddech. Ten oddech, to zawarta w fabule sztuki moralistyka, stare sprawy, nieodmiennie aktualne: wina, kara, motywy czynów.
Na pewno spodobał się telewidzom ten spektakl ("Wszyscy mol synowie", przekład Kazimierz Piotrowski, reżyseria Jan Kulczyński) poniediałkowy. Z przyczyn o których mowa była wyżej. Ale mam wątpliwości: porządnie i rzetelnie grany dramat rodziny (Hanna Skarżanka, Henryk Bąk, Stanisław Mikulski, Piotr Fronczewski i inni) przedstawiony w realistycznej konwencji prawie - melodramatu, zaspokaja tylko część apetytu na Millera. Na ten utwór Millera akurat. Bo problem polega na tym jednym tylko: co wolimy zobaczyć dzisiaj w tej sztuce? Dramat rodzinny, melodramatyczną tragedię, czy... moralitet współczesny? Jan Kulczyński i wykonawcy zasugerowali możliwość pierwszą. W porządku, bynajmniej nie jest to w niezgodzie z autorem. Warto jedynie dodać, że istnieje i możliwość druga. Jej szansa.
Reszta jest kwestią wyboru.