Artykuły

Tragedia amerykańska

"Tragedia amerykańska" to tytuł powieści napisanej przed 40 laty przez Teodora Dreisera. "Śmierć komiwojażera" mówi o podobnej amerykańskiej tragedii, tyle że jest to utwór par excellence współczesny, i w sensie filozoficznym, i pod względem formy, zbliżonej do scenicznego monologu wewnętrznego.

Arthur Miller, jeden z najwybitniejszych dramaturgów amerykańskich spośród tych, którzy debiutowali po wojnie, jest u nas dobrze znany, gdyż wszystkie jego sztuki względnie szybko dostawały się na sceny polskie. A więc: "Synowie" - 1947 (wystawiana w Polsce 1948), "Śmierć komiwojażera" - 1949 (w Polsce 1959), "Proces w Saalem" - 1953 (1959), "Widok z mostu" - 1953 (1959), "Po upadku" - 1964 (1965), wreszcie ostatnia "Incydent w Vichy" - 1965 (1966). Dramat "Po upadku", nie wzbudził zachwytu ani za granicą, ani u nas. Recenzent amerykański pisał, że jest to tak jak gdyby "zapis stenogramowy" z życia pisarza, który "odrzucił swoje ludzkie prawo do prywatnego życia". Innym sztukom Millera zarzucano, że tylko muskają problemy, że wygłaszają kazania ("Incydent w Vichy" - sztuka o zagładzie Żydów). Dobrze się więc stało, że przypomniano "Śmierć komiwojażera" - jeden z najlepszych dramatów Millera.

Jest to opowieść o wielkiej klęsce, wstrząsająca spowiedź człowieka zaplątanego w taką sytuację, że pozostaje mu już tylko "najlepsze wyjście" - śmierć, która da przynajmniej zbankrutowanej rodzinie sumę z polisy ubezpieczeniowej. Życie Lomana jawi się nam w poszarpanych obrazach, jak gdyby w malignie: widzimy bankructwo jego najlepszych nadziei, staczanie się synów mimo "pobożnych życzeń", by wyrośli na porządnych obywateli, bezwzględność ludzi. Sztuka jest demaskatorska, oskarża okrucieństwo ludzki pogoni za zyskiem i karierą w kraju biznesu, pokazuje bezradność słabszych, mniej zdecydowanych w brutalnej grze.

Ciekawe są słowa, które sam autor wypowiedział o swej sztuce: "Amerykanom wydaje się, że są spokojni, że zawsze opowiadają się po stronie sprawiedliwości, że są trochę rozrzutni, lecz w gruncie rzeczy są porządnymi facetami o optymistycznym usposobieniu. Ale to tylko jeden poziom świadomości. Na drugim poziomie ujawnia się nasz lęk, nasza osamotniona naiwność, nasza potrzeba znalezienia celu egzystencji."

To uczucie niepokoju, osaczenia, udało się autorowi przekazać w swej sztuce. Jeśli widz polski został wciągnięty w ten niepokój, w tę obsesję - wielka w tym zasługa Władysława Krasnowieckiego, który występował już w tej roli na scenie, obecnie zaś - jeśli to jeszcze możliwe - przewyższył poprzednią kreację. Może zdecydował w tym wypadku mały ekran, w istocie bowiem tego typu monolog wewnętrzny wypada tutaj o wiele lepiej niż na scenie. Znakomity aktor odtworzył wstrząsająco całą skalę tragicznych przeżyć bohatera: nadzieję i rozpacz, miłość do żony i syna i nienawiść do samego siebie. Stworzył postać pełną i sugestywną, jakiej dawno nie widzieliśmy w teatrze telewizyjnym. Oczywiście, przesłaniał innych, ale taka była koncepcja. A inne osoby dramatu także zapadają w pamięć - H. Skarżanka jako Żona w dwóch wcieleniach - ta młodziutka sprzed lat, i ta współczesna, zgryziona kobieta, I. Gogolewski i J. Łotysz jako synowie - aż groteskowi w swej głupocie.

Przedstawienie bardzo udane, choć nieco za długie.

Data publikacji artykułu nieznana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji