Artykuły

O wystawie Muzeum Mazowieckiego - Oddajcie nam prawdziwą Mirę!

Byłam na wystawie pamiątek po Mirze Zimińskiej-Sygietyńskiej. Uwielbiam ją, dlatego czekałam na tę wystawę z zapałem. Niestety, po jej zwiedzeniu poczułam smutek. Bo Mira wróciła, ale jakby na swój pogrzeb - pisze Anna Lewandowska w Gazecie Wyborczej - Płock.

Dla wielu młodych ludzi Mira Zimińska-Sygietyńska [na zdjęciu] to postać równie odległa jak dinozaury czy Kleopatra. Z tą różnicą, że o dinozaurach czy Kleopatrze coś tam słyszeli, a o Mirze często nic. I kurczę... szkoda. Bo dla wielu narzekających na marazm, brak pracy, perspektyw i celu w życiu mogłaby być dobrym przykładem na to, jak można wyrwać się z wewnętrznego prowincjonalizmu i zrobić wielką karierę.

Znana najczęściej jako współtwórczyni i dyrektorka zespołu Mazowsze, wydaje się anachroniczna w czasach, kiedy kultywowanie ludowości - całkiem niesłusznie - określane bywa jako "buractwo" i "wiocha".

Urodziła się 110 lat temu w Płocku jako Maria Burzyńska. Mówili do niej Mania. Swojemu dzieciństwu w naszym mieście poświęca prawie jedną trzecią swojej autobiografii "Nie żyłam samotnie". Książka powinna być lekturą obowiązkową dla wszystkich płocczan. Na jej kartach ożywają dawne ulice, mieszczanie, ich domy. Nie jest to nudne pamiętnikarstwo pełne patriotyzmu i wszelkich innych "izmów", ale z werwą opisane prawdziwe życie. O miłościach, umieraniu, mieszczkach-plotkarkach, zabawach na Tumskiej Górze, podróżowaniu statkiem Górnickiego Wisłą do Warszawy, podwórkowych przyjaźniach. Sporo jest o płockim teatrze, którego już nie ma. I oczywiście o samej autorce.

A ta życie wiodła kolorowe i niesforne, prędkie, choć trwało 96 lat. Miała 16 lat, kiedy wyjechała najpierw do Radomia, a potem do Warszawy, gdzie koniecznie chciała robić za artystkę. I biednie było, i głodno czasem, chłodno, ale nie było nudno. Dowcip, pazerność na przygodę, nieustanna chęć parcia naprzód i doskonalenia się uczyniły z tej prowincjonalnej, pyskatej dziewczyny gwiazdę pierwszej wielkości. Stała w jednym szeregu z takimi tuzami sceny i estrady jak Hanka Ordonówna i Zula Pogorzelska.

Wszystko można powiedzieć o Mirze, ale na pewno nie to, że była postacią pomnikową. To była taaaka baba! Flirtowała, skandalizowała, kokietowała. Była celebrytką swoich czasów. Mania Burzyńska z Płocka zajmowała okładki najbardziej poczytnych gazet, zapełniała rubryki towarzyskie. Przedwojenne firmy futrzarskie czy jubilerskie biły się o jej wizerunek. Wystarczyło, że pojawiły się ogłoszenia (kilka można zobaczyć na wystawie) typu: "Ordonówna i Zimińska noszą obuwie - Lucjan Leszczyński - Nowy Świat 64", a sprzedaż od razu rosła. Była diwą najlepszych przedwojennych kabaretów - Cyrulika Warszawskiego, Qui Pro Quo, Morskiego Oka. Stworzyła niepowtarzalne role subretek - sprytnych, rezolutnych pokojówek. Miała własną rubrykę satyryczną w "Kurierze Porannym" - "Duby Smalone". Kochała ją publiczność i artyści. Przyjaźniła się ze Słonimskim, Tuwimem, Hemarem i wieloma innymi. Oni pisali dla niej i o niej. Mimo braku gruntownego wykształcenia była perfekcyjnym samoukiem, jej kariera to także wynik stałego doskonalenia warsztatu i ciężkiej pracy.

Dlatego kiedy szłam na otwarcie wystawy, cieszyłam się, że doświadczę tej atmosfery, tej radości, jaką roztaczała. Po drodze spotkałam znajomego, zagorzałego płockofila. - Super, że Mira wróciła! - powiedział raźnie. - To była świetna kobitka!

I przyznam z wielkim żalem - wystawa mnie rozczarowała. Może za wiele oczekiwałam? Nie mam pretensji o to, że Mirę zepchnięto do piwnicy NovegoKina Przedwiośnie (Muzeum Mazowieckie wynajmuje od niego pomieszczenia w podziemiach), bo kino akurat jest doskonałym dla niej miejscem. Chodzi nie o to, gdzie, ale jak.

Ekspozycja powstała dzięki spadkobiercom Zimińskiej-Sygietyńskiej. Na 20 lat przekazali w depozyt Muzeum Mazowieckiemu wyposażenie jej mieszkania na Krakowskim Przedmieściu. Od śmierci artystki przez kilkanaście lat było ono zaplombowane, a kiedy otworzono je po raz pierwszy, to - jak opowiadali mi pracownicy muzeum - wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu, zasnute pajęczynami. Meble, ubrania, buty, książki, bibeloty - to wszystko trzeba było poddać gruntownej renowacji. Choćby łóżko z jej białej sypialni - wygląda jak nowe, ale placówka dostała je w zupełnie innym stanie - pożółkłe, pokryte wieloma warstwami farby. Wykonano naprawdę wielką pracę.

Kiedy jednak chodzimy po podziemiach kina, coś zgrzyta. Nie ma tu ducha szalonej Miry. Ot, kolejna ekspozycja. Nie postarano się, żeby oddać choćby klimat prawdziwego mieszkania bądź co bądź artystki. Niby odtworzono np. jej sypialnię - jest łóżko zasłane pościelą, szafa z otwartymi drzwiami, zza których widać futro, płaszcze, kilka par butów, na krześle przed toaletką rzucone jakby w nieładzie kilka fatałaszków. Ale trudno uwierzyć, że gospodyni gdzieś wyszła na chwilę. Trochę poplamiony autentyczny dywan leży na zwykłych płytkach pokrywających kinowe podziemia. Piękny żyrandol zwisa z betonowego sufitu. Umowność ekspozycji podkreślają jeszcze półokrągłe tymczasowe ściany, które wygradzają kolejne niby-pokoje. Wszystko jest na niby. A przecież mogłoby być prawie naprawdę - tak jak w dziale secesji, gdzie mamy z pietyzmem odtworzone wnętrza mieszczańskich mieszkań. A tu - każdą część wystawy odgradzają od publiczności dwa rzędy stalowych linek, które nie tylko mnie skojarzyły się z... pastuchem elektrycznym. Pomiędzy nimi rozpięte są mało wyraźne, ale klimatyczne zdjęcia autentycznego, tego warszawskiego mieszkania Miry. Niestety, są na wysokości kolan zwiedzających i żeby porównać fotografie z ekspozycją, trzeba się cofnąć kilka kroków. Całość dopełnia obraz i dźwięk - z tyłu na ekranie wyświetlany jest film o Mirze: kim była, co robiła. O artystce opowiada lektorka głosem cichym, łagodnym, nudnym do bólu, usypiającym. Mira wróciła - ale jakby na swój pogrzeb, co kilkanaście minut odtwarzana jest ta mowa pogrzebowa.

Nie chcę powiedzieć, że nie warto iść na wystawę. Przeciwnie - namawiam wszystkich, by ją zobaczyli, żeby przeczytali autobiografię. I żeby wsparli budowę pomnika ławeczki Miry, który ma stanąć na Tumskiej. Ale też chciałabym, żeby ta barwna, przebojowa, wspaniała płocczanka po swoim powrocie naprawdę zagościła w Płocku. Wiem z kuluarowych rozmów z pracownikami Muzeum Mazowieckiego, że i oni nie do końca są zadowoleni z wystawy (wyreżyserowali ją ludzie z Warszawy). Kiedy mówiłam, że super byłoby robić pokazy filmów, w których zagrała Zimińska, usłyszałam, że też o tym myśleli, ale opłaty dla Filmoteki Polskiej pochłonęłyby sumy, na które placówki nie stać. Mira, która wyrosła z płockiej Mani Burzyńskiej, zasługuje na to, żeby jej postać nie zginęła w niepamięci mieszkańców miasta. Ona zawsze powtarzała, że lubiła wracać do swojego Płocka, a Tumska Góra dawała jej energię. Płock teraz mógłby czerpać z jej energii. To byłaby nasza wspaniała marka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji