Artykuły

Brakowało mi czasu na sen

- 50 lat w jednym teatrze, gdzie byłem świadkiem i wzlotów, i upadków... Nawet w pewnym momencie podjąłem się próby ratowania tego teatru, przez jeden sezon w latach 90. pełniąc obowiązki dyrektora - mówi ZDZISŁAW KUŹNIAR, aktor Wrocławskiego Teatru Współczesnego.

Małgorzata Matuszewska: Można Pana zobaczyć w "Pożegnaniu jesieni", "Balladynie", "Trans-Atlantyku" we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, jak również w "Ziemi obiecanej" i "Sprawie Dantona" w Teatrze Polskim.

Zdzisław Kuźniar: Przedstawienia, które pani wymieniła, są dla mnie bardzo ważne - należą do okresu mojego "trwania w teatrze". Takie rocznice - których staram się unikać - przywołują pewne refleksje. Jest o czym myśleć. 50 lat w jednym teatrze, gdzie byłem świadkiem i wzlotów, i upadków... Nawet w pewnym momencie podjąłem się próby ratowania tego teatru, przez jeden sezon w latach 90. pełniąc obowiązki dyrektora. To było interesujące doświadczenie.

Zagrał Pan setki ról. Lubi Pan którąś szczególnie?

- Setki - to może przesada, ale było tego sporo, nie o wszystkich może nawet pamiętam, ale te najważniejsze to Król w "Cydzie", Jasiek w "Weselu", tytułowa rola w "Samuelu Zborowskim", Bryndas w "Krakowiakach i Góralach", Rudolf Hess w "Procesie Rudolfa Hessa", Kantor w "Sztukmistrzu z Lublina", role w "Lilii Wenedzie", "Intrydze i miłości"... Bardzo związałem się z przedstawieniem "Ja, Feuerbach", ostatnio bardzo lubiłem grać Maksa w "Powrocie do domu".

Pana rola w monodramie "Ja, Feuerbach" była wspaniała.

- To nie był stricte monodram, oprócz mnie w obsadzie były też postaci Kobiety i Asystenta Reżysera. Do tego przedstawienia mam szczególny sentyment. Gdyby nie ono - nie byłoby mojego jubileuszu 40-lecia pracy artystycznej w 1995 roku. Nigdy nie zapomnę, jak się do tego przedstawienia przygotowywałem, nawet miałem taką ciemnię za kulisami, gdzie godzinę przed spektaklem doprowadzałem się do kompletnego rozdygotania. Mój bohater był stary, nikomu niepotrzebny i rozpaczliwie walczył choć o jedną chwilę zainteresowania ze strony otoczenia... Granie tej roli wymagało ogromnej koncentracji. Pamiętam też, jak kiedyś tuż przed rozpoczęciem, gdy byłem już gotowy do wyjścia na scenę, przyszedł organizator widowni i powiedział: "Dzisiaj nie gramy, nie ma publiczności". To było straszne! Byłem również z tym przedstawieniem na Festiwalu Teatrów Jednego Aktora w Toruniu. Całe jury było z Warszawy i bardzo się dziwiło, że ktoś z "prowincji" ośmielił się grać to, co w stolicy gra sam Mistrz Łomnicki - nawiasem mówiąc - mój ulubiony aktor. Na toruńskim festiwalu panowała moda na teatr ubogi i nasze przedstawienie w tej konwencji się nie zmieściło.

W słynnym "Transferze!" Jana Klaty zagrał Pan Roo. Praca nad tym spektaklem była chyba wyjątkowo trudna, bo świadkowie historii opowiedzieli w nim własne losy.

- Tak, zagrałem Roo, czyli prezydenta Roosevelta. Losy bohaterów tego przedstawienia to losy mojego pokolenia, dlatego bardzo żywo odbierałem tę sztukę. Opowieści polskich i niemieckich uczestników "Transferu!" słuchałem ze ściśniętym gardłem i płynęły mi łzy. Ja też to przeszedłem i wydawało mi się nawet, że niektóre zdarzenia z mojego życia były bardziej dramatyczne. Ale tak to już jest, że wszystko, czego doznajemy osobiście - dotyka nas najgłębiej. Ojciec został zmobilizowany, potem mieliśmy wóz - niemal jak Matka Courage, z Torunia przyjechaliśmy nim do Rzeszowa. Podróż trwała dwa tygodnie, tylko nocą, bo w dzień bombardowali. Starsi ciągnęli, młodsi jechali. Dla mnie dzieciństwo skończyło się razem z początkiem wojny. Wszędzie, gdzie byliśmy z "Transferem!", robił on na widzach ogromne wrażenie. Siła tego przedstawienia tkwi w prostocie, w szczerości i prawdzie, i w tym, że ci ludzie zgodzili się opowiadać o swoich tragediach.

Pierwsze aktorskie kroki stawiał Pan w filmie, grając w "Godzinach nadziei" Jana Rybkowskiego. Jak się Panu wtedy pracowało?

- To był rok 1953. Propozycje z filmu były wtedy dla aktora ogromnym wyróżnieniem. Na planie spotkali się wybrani studenci z trzech szkół teatralnych - z Warszawy, Krakowa i Łodzi. Rywalizowaliśmy ze sobą: każdy starał się być jak najbliżej kamery (śmiech). Nam, studentom nie pozwalano oglądać nakręconego materiału, więc namówiliśmy operatora, który organizował dla nas nocne seanse. Po latach

okazało się, że ci wybrani studenci wyrośli na wybitnych aktorów teatru i filmu. Po "Godzinach nadziei" zacząłem otrzymywać sporo propozycji z kina. Pracowałem wielokrotnie niemal z całą czołówką polskich reżyserów. Zagrałem na przykład w prawie wszystkich filmach Stanisława Lenartowicza. To był "piękny człowiek". Lista moich ról w kinie i telewizji jest bardzo długa: "Pigułki dla Aurelii", "Janosik", "Niedziela Barabasza", "Vabank", "Jak rozpętałem drugą wojnę światową", "Wilcze echa", "Karino", "Gruby", "Kochankowie mojej mamy", "Marcowe migdały", "Yesterday", "Sąsiedzi", "Sami swoi", "Ziemia obiecana", "Na dobre i na złe"... Można wymieniać i wymieniać. Ta praca dała mi okazję do spotkania z wieloma świetnymi aktorami. Większość tytułów realizowana była w Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu.

Podobał się Panu Wrocław?

- Nie pamiętam, czy podobał mi się od początku... Jednak dziś nie wyobrażam sobie innego miasta do życia. Zapraszano mnie przez te pół wieku do Warszawy i do innych miast, ale to nie wchodziło w grę. Po studiach w Krakowie dostałem nakaz pracy w Poznaniu. Po pięciu latach przeniosłem się do mojego rodzinnego miasta - do Gdańska, a po roku chciałem się zaangażować do Teatru Polskiego we Wrocławiu, którym kierował wtedy Jakub Rotbaum. Umówiliśmy się na następny sezon, ale ja nie mogłem czekać i jesienią 1961 r. zaangażowałem się tymczasowo do wrocławskiego Teatru Rozmaitości. Tutaj, przy Rzeźniczej, zaczęła się tak naprawdę moja artystyczna droga.

Bardziej pociągał Pana film czy teatr?

- W tak zwanych "moich czasach" takie myślenie było niemożliwe. Podstawą pracy aktora był teatr. To w teatrze aktor się uczył, zdobywał doświadczenie. To był nasz artystyczny dom. A propozycje filmowe były podporządkowane zajęciom w teatrze. Cały problem polegał na tym, aby to ze sobą pogodzić.

Ma Pan rodzinne korzenie artystyczne?

- W moim domu rodzinnym wszyscy grali na różnych instrumentach - na fortepianie, akordeonie, klarnecie, na perkusji. Ojciec grał na skrzypcach. A jeśli chodzi o teatr - nigdy nie miałem takich ciągot, choć w czasie okupacji, gdy byłem jeszcze dzieckiem, robiliśmy przedstawienia w stodole. Ojciec pracował w dyrekcji kolejowej, matka była gospodynią domową, w rodzinie było siedmioro dzieci. I bieda taka, że nie mieliśmy podłogi, tylko klepisko, na noc zaściełane słomą. Przeszedłem taką biedę, że jeszcze na studiach moim jedynym marzeniem było najeść się. Był czas, kiedy rodzicom świetnie się powodziło, ojciec za oszczędności kupił młyn parowy, ale nowa władza po wojnie go odebrała. Tak zaczęła się bieda. My, dzieci, handlowaliśmy mydłem, tytoniem, mama rozesłała nas po gospodarstwach, żebyśmy zarabiali. I wszyscy skończyli wyższe studia. Jeden brat jest doktorem prawa, drugi był inżynierem górnictwa, siostra historykiem, brat elektrykiem. Ja po ukończeniu szkoły średniej nie wiedziałem, co mam dalej robić. W gazecie znalazłem ogłoszenie o kursie dla księgowych, ale okazało się, że wszystkie miejsca są już zajęte. Drugie ogłoszenie dotyczyło rekrutacji do szkoły teatralnej...

To spora różnica

- Mój najbliższy kolega wyśmiał mój pomysł. To mnie tak bardzo zabolało, że postanowiłem udowodnić: pójdę do szkoły teatralnej! Nikt z bliskich nie wiedział, że jadę do Krakowa na egzamin. Komisji spodobało się, że jestem tzw. czystą kartą. Ale zostałem przyjęty chyba głównie dlatego, że w ankiecie personalnej w rubryce "pochodzenie" napisałem: "robotniczo-chłopskie". "Czynnik społeczny", który zasiadał w komisji, musiał się wykazać... A mój ojciec był przecież inteligent, na dodatek "kułak". I z tego tytułu miałem potem bardzo poważne problemy na III roku studiów.

Studiował Pan z Jerzym Grotowskim?

- Z Jerzym Grotowskim chodziłem do jednej klasy w gimnazjum w Rzeszowie i byłem z nim na jednym roku w szkole teatralnej w Krakowie. Ponieważ był asystentem, nasze kontakty koleżeńsko-artystyczne były bardzo częste. Był bardzo koleżeński, nawet napisaliśmy razem pracę o metodzie działań fizycznych, którą właściwie on mi dyktował. Po latach - pod koniec jego życia, gdy przyjeżdżał do Wrocławia, dbano o jego prywatność i miejsce, gdzie się zatrzymywał, było owiane tajemnicą. Kiedyś przypadkowo spotkałem go w Rynku, nawet mnie początkowo nie poznał, ale potem długo rozmawialiśmy. Na drugi dzień przysłał mi książkę o swoim teatrze z bardzo serdeczną dedykacją. Na spotkaniu w Teatrze Polskim we Wrocławiu w 1997 roku ktoś go zapytał, jakie ma plany na przyszłość. Odpowiedział, że w planach ma śmierć. To było moje ostatnie spotkanie z Grotowskim. Był niewątpliwie człowiekiem wyjątkowym, a jego siła była tak wielka, że nawet ci, którzy się z nim nie zgadzali, krytykowali go czy wyśmiewali - czerpali całymi garściami z jego doświadczeń. Na stałe wpisał się w mój życiorys artystyczny.

Skończył Pan 80 lat. Teoretycznie jest Pan na emeryturze. Ale niejeden aktor chciałby mieć w bieżącym repertuarze Pana obecne role. Wciąż ma Pan mało czasu?

- Zawsze było tak, że brakowało czasu na sen. Wprawdzie teraz trochę zwolniłem, ale nadal interesuje mnie wszystko: praca, sport, polityka, a właściwie głupota w polityce... I bieżące życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji