Artykuły

Laboratorium femme fatale w Operze Bałtyckiej

"Madame Curie" w reż. Marka Weissa w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Katarzyna Wysocka w Gazecie Świętojańskiej.

Premiera w Paryżu może wiązać się nie tylko z prestiżem premierowym, ale z całkiem poważnym sukcesem na skalę europejską. Czy zaistnieje synergia czasu, miejsca i osób, zobaczymy już wkrótce, ponieważ jest szansa na ponowny, publiczny pokaz "Madame Curie" w mieście, gdzie pochowana jest bohaterka gdańskiej opery. Monumentalny Panteon w Dzielnicy Łacińskiej Paryża jest miejscem pochówku najwybitniejszych osób zasłużonych dla Francji i świata. Obok małżeństwa Marii i Piotra Curie spoczywają tam: Wolter, Rousseau, Victor Hugo, Emil Zola, czy Louis Braille. Wrażenie robią nie tylko nazwiska, ale również chłód, przestrzenie, malowidła i sama lokacja, niedaleko Sorbony, na którą w 1891 roku dostała się Skłodowska jako pierwsza kobieta w historii tej uczelni na wydział fizyki i chemii. W mieście kojarzonym z rewolucją i wieżą Eiffla ( lista skojarzeń jest oczywiście bardzo długa) szacunek dla spuścizny pokoleń wpisany został w geny tego zamożnego społeczeństwa, co widać chociażby po ilości osób odwiedzających codziennie muzea, wystawy i miejsca pamięci. Uznanie dla Polki, która poświęciła życie w imię nauki, w roku 2011 znalazło odzwierciedlenie w licznych uroczystościach, w tym na forum UNESCO, które gościło Operę Bałtycką kilkanaście dni temu, i jak głoszą niektóre dzienniki, aplauz widowni był szczery i namiętny. W mieście urodzenia innego, słynnego uczonego, Jana Heweliusza, oklaski były gorące, choć aplauz nie wystąpił.

W Gdańsku, przy pełnej widowni podczas pokazu specjalnego, dawało się wyczuć silne napięcie związane z oczekiwaniem na niebywałe wydarzenie artystyczne. Oto przecież na zamówienie miasta, w ramach projektu "Opera Gedanensis", sformatowane zostało dzieło o kobiecie nietuzinkowej, o szerokich horyzontach i odwadze godnej pozazdroszczenia, której odkrycia chemiczne zostały wykorzystane nie tylko w walce z nowotworami, ale w przemyślany sposób do zagłady ludzkości. Dla wielu Polaków Maria Skłodowska-Curie pozostaje wciąż postacią tajemniczą i dość odległą, bo funkcjonującą wyłącznie na lekcjach w szkole. Nie wytworzył się w krajowym, społecznym odbiorze wizerunek tej kobiety jako bohaterki dziejowej, której losy powinny poznawać dzieci od kołyski. Czyżby tylko Chopin zaskarbił sobie przychylność edukacyjną równą w obu krajach?

"Madame Curie" (tytuł ma nawiązywać do opery "Madame Butterfly") w reżyserii Marka Weissa na poziomie fabuły nie wzbogaca znacząco naszej wiedzy o podwójnej Noblistce. Towarzyszymy Marii w retrospekcji wydarzeń odwołujących się do związku z mężem, po jego śmierci - z kochankiem, jej walki z nieprzychylnością Akademii Francuskiej, niewdzięcznością dziennikarzy (których, zgodnie z literą libretta, szkoda, że nie wtrąca się już do więzień; brrr), niekończącą się pracą w laboratorium i przy dzieciach. Pokazane jest również zaangażowanie Skłodowskiej w czasie I Wojny Światowej oraz jej samotność wynikająca ze świadomości zagrożeń własnych odkryć i braku akceptacji ze strony akademików oraz ksenofobicznych Francuzów. Mimo takiego nasycenia odniesień, dramatyzm nie rozgrywa się na tym właśnie poziomie, ani w warstwie tekstowej. Kto poszukuje werbalnego skomplikowania libretta, ten zawiedzie się srodze. Analogia do filmu "Parasolki z Cherbourga" Jacques'a Demy'ego sprzed ponad 50 lat jest natychmiastowa. Bohaterowie śpiewają o wszystkim, także o zwyczajnych czynnościach. Tak jak film był ciekawostką na rynku muzycznym (otrzymał nawet Złotą Palmę w 1964 i trzy nominacje do Oskara), tak poetyzacja i nobilitacja tekstu potocznego współcześnie zwyczajnie śmieszy i przestrasza. Nie mieliśmy przecież do czynienia z tekstem pochodzącym z epoki, gdy ważniejsze było wszystko inne niż słowo( blichtr, emploi, muzyka, maniera, itd.).

Uwagę przykuwa muzyka, znakomicie skomponowana przez Elżbietę Sikorę (obecną na pokazie specjalnym, mieszkankę Paryża od 1981 roku). Jakość związana jest z bogactwem dźwięków, ich współczesnym brzmieniem, wykorzystującym nie tylko bogactwo instrumentacyjne orkiestry symfonicznej. Słuchacze mieli przyjemność uczestniczyć w nowoczesnym myśleniu o dźwiękach, budowaniu harmonii poprzez propozycję dysharmonijnych "pociągnięć". Zdecydowanie muzyka tworzyła ilustracje do "Madame Curie", dając poczucie świeżości koncepcyjnej i wirtuozerii kompozytorki oraz wielkości tytułowej postaci. Ciekawym pomysłem było umieszczenie orkiestry na scenie, choć wiązało się to przede wszystkim z ograniczeniem przestrzeni dla aktorów. Dobrym rozwiązaniem w takim układzie było zbudowanie dla chóru podwyższeń, imitujących uczelnianą salę wykładową.

Na aplauz zasługuje więc muzyka, na uznanie śpiew solistki, Anny Mikołajczyk, która musiała zmierzyć się z trudnymi partiami wokalnymi, opartymi także na recytatywach. Nie mieliśmy jednak do czynienia z długimi partiami śpiewanymi, nawet w jej wykonaniu, co według mnie zaburzało rytm i odbiór spektaklu. Godnym partnerem dla Mikołajczyk okazał się Tomasz Rak, grający z dużym wyczuciem kochanka Skłodowskiej, Paula Langevina. Niestety, Paweł Skałuba jako Piotr Curie, nie miał możliwości dłuższego zaistnienia wokalnego. Ruch sceniczny ograniczony niewielką przestrzenią sprowadził się do pomysłowego, choć nie do końca klarownego, przemieszczania się wokół stołu, służącego zarówno do pracy, jak i spełniającego rolę katafalku, gdzie złożono najpierw ciało Noblisty Piotra Curie, potem tancerki Loie Fuller, granej przez Iulię Lavrenową z Bałtyckiego Teatru Tańca. I właśnie jej interpretacja taneczna ożywiała przekaz plastyczny i dramatyczny spektaklu. Umiejętnie prowadziła widza w zaczarowany świat znaczeń pozawerbalnych. Po raz kolejny znakomitym pomysłem stało się więc wprowadzenie tancerza BTT do zasadniczej akcji operowego dzieła. Interesującym rozwiązaniem okazało się pokazanie zawiłych losów bohaterki poprzez projekcję fragmentu filmu dokumentalnego o wojnie z 1914 roku, kiedy aktywnie pomagała wraz z córkami żołnierzom na froncie. Zupełnie zaskakującym (pozytywnie), bo stylistycznie nawiązującym do produkcji Wojciecha Kościelniaka, było pobielenie twarzy wszystkim chórzystom, co miało w zamyśle nadać im "walorów" demoniczności.

Reżysera, Marka Weissa, należy pochwalić za odwagę realizowania marzeń artystycznych, w tym przypadku - stworzenia operowego dzieła o kobiecie silnej, bezkompromisowej, która zapisała się trwale w dziejach ludzkości, jak również w Panteonie wyjątkowych postaci kobiet-bohaterek Opery Bałtyckiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji