Artykuły

Milczenie czy mówienie?

Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie: GODZINA, W KTÓREJ NIE WIEDZIELIŚMY NIC 0 SOBIE NAWZAJEM Petera Handkego. Przekład: Danuta Żmij-Zielińska. Reżyseria: Piotr Cieślak, scenografia: Jan Ciecierski, kostiumy: Irena Biegańska, muzyka: Krzysztof Szwajgier. Premiera 11 III 1999.

Teatr Bagatela w Krakowie: EPOKA ŚMIECHU Odona von Horvatha. Przekład: Irena Salomon. Adaptacja i reżyseria: Adam Sroka, scenografia: Katarzyna Proniewska - Mazurek. Opracowanie muzyczne: Adam Sroka. Premiera 19 III 1999.

Teatr - Scena STU w Krakowie: PREZYDENTKI Wernera Schwaba. Przekład: Monika Muskała. Reżyseria. Grzegorz Wiśniewski, scenografia: Maciej Preyer, muzyka: Jakub Ostaszewski. Premiera 25 III 1999.

Milczę, więc jestem

Jakiś czas temu Rudolf Zioło zapowiadał, że w tym sezonie zrobi Godzinę, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem Petera Handkego w realiach krakowskich. Jak na razie obietnicy nie dotrzymał, prawdopodobnie nie mógł dotrzymać z powodu sytuacji w Starym Teatrze. Przyznam, że czekałam na to przedstawienie, w którym austriacki dramat bez słów nabrałby galicyjskiego kolorytu. Już widzę krakusów, znanych z patriotyzmu lokalnego, oblegających spektakl Zioły, w mig chwytających wszystkie aluzje związane z ich miastem, niekoniecznie czytelne dla widzów przyjezdnych. Myślę, że spektakl miał szansę stać się - jak to się dzisiaj mówi - kultowy na sposób krakowski. Mam nadzieję, że Zioło będzie miał w przyszłości szansę zrealizować swój ciekawy pomysł, czego mu szczerze życzę. Tymczasem na afiszu Teatru im. Juliusza Słowackiego pojawiła się Godzina..., jak mi się zdawało na początku przedstawienia, bardzo polska. Reżyser Piotr Cieślak przefiltrował niemą sztukę Handkego przez polską rzeczywistość powojenną. Wpisał w ten utwór atmosferę prowincjonalnego miasteczka. Przez plac, na którym znajduje się zapyziały budynek z neonem "Kino" i mała cukiernia, przechodzą, na przykład, zwartą grupą ZMP-owscy aktywiści z nieodzownymi czerwonymi krawatami, a za chwilę miejsce to zaludniają pielgrzymi udający się na Jasną Górę. Są jednak w spektaklu Cieślaka momenty sugerujące, że jego Godzina... w zasadzie dzieje się w teatrze. Świadczy o tym początek kiedy, przy zapalonych światłach na widowni, bileterki chodzą między publicznością a na scenie krzątają się jeszcze brygadierzy. Stopniowo zaczynają wchodzić postaci ze sztuki Handkego. Także później daje o sobie znać konwencja teatru w teatrze. Pojawia się bowiem wycieczka górali zwiedzająca Teatr im. Juliusza Słowackiego. Turyści podziwiają architekturę zabytkowego wnętrza, a także słynną kurtynę Siemiradzkiego, która opada na kilka chwil i ukazuje się oczom zaskoczonych widzów. To mnożenie efektów ponad potrzebę sprawia jednak, że koncepcja spektaklu jest niejasna. Spiętrzenie pomysłów prowadzi wprawdzie do wielkiego finału, w którym Charon przyzywa hieratycznym gestem tłoczącą się na scenie grupkę do swojej łodzi. Niestety wbrew intencjom reżysera scena ta nabiera groteskowego charakteru. Potem następuje zresztą seria kilku innych epizodów, z których każdy mógłby stanowić zakończenie. Jakby Cieślak szukał mocnej pointy. Tymczasem utwór Handkego składający się z impresji, niedopowiedzeń chyba tego nie wymaga. Obserwując eksplozję wyobraźni reżysera, zdałam sobie sprawę, że nie zostawia on miejsca dla inwencji widzów. Paradoksalnie więc dramat bez słów, w którym milczenie jest sposobem istnienia postaci na scenie, staje się w wydaniu Cieślaka gadatliwy, może nawet przegadany.

Mówić, żeby być

Kiedy bohaterowie Handkego uparcie milczą, upajają się ciszą, to w sztuce Prezydentki innego Austriaka, Wernera Schwaba, wystawionej w Teatrze STU w Krakowie, Grecie, Ernie i Maryjce nie zamykają się usta. Kobiety gadają bez przerwy, wydobywając z siebie potoki słów, bo tylko w ten sposób potwierdzają swoją marną egzystencję. Zwykle rozmowa, którą między sobą prowadzą, jest pozorna i rozbija się na monologi, bo każda z nich mówi o tym, co ją interesuje. Temperamentna Greta, często w stanie erotycznego transu, wspomina podboje łóżkowe, szczyci się powodzeniem, jakie miała u płci przeciwnej. Anna Tomaszewska bardzo dobrze prowadzi rolę; podziwiałam jej możliwości aktorskie, do tej pory za mało wykorzystane. Ubrana w jaskrawą sukienkę, rudą perukę, z dużymi, zwisającymi kolczykami w uszach przypomina podstarzałą kokotę. Wiecznie roześmiana, zadowolona z siebie uważa się za lepszą od koleżanek. Kto jednak wie, czy to nie ona została najciężej doświadczona przez los. W Australii mieszka bowiem jej córka, zgwałcona kiedyś przez ojczyma. Przeciwieństwem Grety jest Erna - odmawiająca sobie wszystkiego, przeraźliwie skąpa dewotka, która potępia swobodę seksualną swojej rozmówczyni. Świetna w tej roli Halina Wyrodek gorszy się przy każdym pikantniejszym sformułowaniu Grety, co i rusz "rzucającej mięsem". Nie zapomniana jest na przykład scena, kiedy Erna poucza Gretę, że zamiast "gówno" można mniej ordynarnie powiedzieć "kupka" lub "stolec". Brzmi to w dwójnasób śmiesznie, bo Wyrodek mówi to swoim chropawym głosem, na dodatek śmiertelnie poważnie. Kiedy nareszcie i ona może puścić się w wir monologowania, snuje rojenia. Z uwielbieniem opowiada o Wottili - nabożnym rzeźniku z sąsiedniej ulicy, tęskni za pasztetówką, której wreszcie mogłaby się najeść się do syta. Ale monologistką sensu stricto jest dopiero nawiedzona religijnie Maryjka. Twierdzi, że jej misją dziejową jest przepychanie klozetów i to na dodatek gołymi rękami. Przeświadczona, że to Bóg powołał ją do tej roli, uważa się za bohaterkę. Bez końca potrafi opowiadać o swoich wyczynach w ratowaniu ludzkości, nieustannie zagrożonej zalaniem przez fekalia. Bożena Adamek tworzy postać neurotyczki, żyjącej w swoim świecie. Pogrążona we własnych fantazjach, jakby w akcie jasnowidzenia, przepowiada Grecie i Ernie przyszłość, o której wolałyby nie wiedzieć. Odbiera im marzenia, a za to kara jest bardzo ciężka. Greta i Erna zabijają Maryjkę na kuchennym stole. Aktorki swobodnie poruszają się w języku Schwaba, pełnym skomplikowanych figur słownych, tworząc trzy różne wizerunki kobiece. Szeroka skala ich możliwości sprawia, że publiczność pęka ze śmiechu, by po chwili poczuć dreszcz przerażenia, obserwując najmroczniejsze strony ludzkiej natury i najniższe ludzkie popędy.

Schwab, poprzez język obnażający dusze i umysły swoich bohaterów, nawiązuje do ważnej tradycji dramatu austriackiego. Przede wszystkim kontynuuje doświadczenia Odona von Horvatha. Autor Opowieści Lasku Wiedeńskiego, aby demaskować drobnomieszczan stworzył specjalny język - "Bildungsjargon". W marcu, który obrodził w Krakowie austriackimi premierami, widziałam także w Teatrze Bagatela Epokę śmiechu na podstawie powieści tego pisarza Dziecko naszych czasów. Choć nie ma w niej eksperymentów językowych właściwych dla dramatów Horvatha, to jednak w pierwszoosobowej narracji bohater odsłania swoje najskrytsze uczucia. Autor przedstawia historię młodego żołnierza, który stopniowo zaczyna dostrzegać absurd wojny. W finale widzi, że nie nadaje się do tych czasów a świat, w którym "Pan Bóg staje się coraz bardziej zbyteczny", na wskroś przeniknięty jest zimnem. Niestety spektakl w reżyserii Adama Sroki wydaje się bardzo powierzchowny i ogranicza się głównie do perypetii męsko-damskich, pokazanych na dodatek w naiwnej, mdłej postaci. Widać to, na przykład w scenie, kiedy Żołnierz (Dariusz Toczek) odwiedza wdowę po swoim kapitanie. W powieści kobieta, na widok młodego mężczyzny, roznamiętnia się, staje się drapieżna. W przedstawieniu, grająca tę rolę Dagmar Bilińska, jest cała w pretensjach i robi miny jak z tandetnej farsy. Generalnie odniosłam wrażenie, że aktorzy stworzyli karykatury Horvathowskich postaci z krwi i kości.

Obrazy czy stówa?

Kiedy u Handkego obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, u Schwaba jest jeden i ten sam właściwie statyczny obraz - trzy kobiety siedzą przy stole; w kuchni jest jeszcze telewizor, wieszak, trzy krzesła. Tiul oddzielający scenę od widowni sugeruje, że podglądamy bohaterki w czterech ścianach swojego domu. Maciej Preyer zrezygnował z wielu rekwizytów, których życzył sobie Schwab, między innymi religijnych kiczów. Słusznie, bo po kilku minutach wiemy, z kim mamy do czynienia. A oszczędność scenograficzna sprawia, że wnętrze nabiera cech abstrakcji. Tego życzył sobie autor pisząc w didaskaliach na temat dekoracji: "Małe nierealistyczne pomieszczenie, które jednak daje się rozpoznać jako drobnomieszczańska kuchnia". Co więcej, powściągliwość scenograficzna pozwala skupić się na akrobacjach słownych Schwaba, na języku, który ma moc tworzenia rzeczywistości. Nastrój buduje również bardzo dobra muzyka Jakuba Ostaszewskiego. Kiedy u Handkego jeden epizod goni następny, w Prezydentkach w zasadzie nic się nie dzieje. Myślę jednak, że Handkemu, Schwabowi a także Horvathowi idzie w zasadzie o to samo. Wszyscy trzej poszukują najdoskonalszej formy dla wypowiadania myśli. Autor Godziny... znajduje ją w milczeniu, pozostali dwaj próbują wynaleźć nowy język zdolny znacznie więcej wyrazić, usiłują przekroczyć granicę, gdzie słowa nie sięgają. Z kolei ich eksperymenty językowe, będące zresztą istotą dramaturgii austriackiej, stale pociągają reżyserów, którzy w ślad za wspomnianymi pisarzami podobne doświadczenia prowadzą w teatrze. Nie zawsze jednak kończą się one pomyślnie. Tym razem tylko Prezydentki w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego można uznać za próbę udaną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji