Artykuły

Z aluzją i bez

Pod koniec sezonu posypały się przedstawienia dla dzieci. Są wśród nich wznowienia jak "Zaczarowana królewna" Or-Ota w warszawskim Teatrze Polskim, nadal imponująca klasą i stylem grand spectacle, są powtórki, choćby "Królowa Śniegu" Andersena w Teatrze Wybrzeże, którą Włodzimierz Nurkowski inscenizował już w Nowej Hucie. Są wreszcie prawdziwe nowości, przede wszystkim kolejne przedstawienia Kilianów, Adama i Jarosława, ojca i syna, w Teatrze Miejskim w Gdyni. Tym razem sięgnęli po Leśmiana, po "Przygody Sindbada Żeglarza". Wybrali jednak tylko kilka przygód i to w dużej mierze zadecydowało o powodzeniu całego przedsięwzięcia. Dobra adaptacja tekstu, wolna od sytuacyjnych powtórzeń, nadmiernej opisowości i pustosłowia, połączyła najważniejsze postaci i motywy fabuły. Także najistotniejszy - motyw podróży. Stał się on osią konstrukcyjną spektaklu. Przy czym Kilianowie dojrzeli w tym motywie coś więcej niż tylko atrakcyjny i zabawny literacki wariant wschodnich awantur. Mianowicie to, że filozofująca proza Sindbada odwołuje się również do mitu głęboko zakorzenionego w kulturze, mitu podróży. I dlatego tak mocno podkreślili temat przemijania czasu w swoim przedstawieniu. Stanowi on jakby podskórny jego nurt, w pełni czytelny chyba tylko dla dorosłego widza. Do niego też głównie adresowana jest finałowa koda, w której dorosły już Sindbad ogląda miniaturowy model statku. Tak, jakby żegnał się z pamiątką swych niezwykłych podróży, podczas których uczył się ludzi i świata, odważnie przyjmował ich wyzwanie. A zarazem - żegnał się z rajem utraconym, krajem dzieciństwa. To rozwiązanie nadaje kolorowej baśni, bardzo tu atrakcyjnej, charakter opowieści o inicjacji. Mam wrażenie, że ów nostalgiczny finał pełni też po trosze funkcję zastępczą. Pominięto partie baśni, w których obecny jest, tak charakterystyczny dla całej twórczości Leśmiana, motyw śmierci, zwłaszcza śmierci kilkakrotnej ("bo nigdy dość się nie umiera"...). Przypomnijmy brutalną scenę konania sarny w Dolinie Diamentów czy czarną serię zgonów ukochanych kobiet Sindbada: Serminy, Arminy, Korybilli. Zastąpiło je "podbicie" motywu czasu, w którym wszyscy podróżujemy, od narodzin do śmierci.

Oczywiście, nie jest to pomysł absolutnie nowy. Wystawiano już "Przygody Sindbada Żeglarza" adresując je po równi do dzieci i dorosłych. Sama pamiętam wielkie i bogate widowisko, które Bohdan Hussakowski zrealizował za czasów swej dyrekcji opolskiej. Każdą z wybranych, bodaj siedmiu, przygód chłopca z Bagdadu opracował w Opolu inny scenograf. Między innymi Zofia de Ines, Joanna Braun, Jan Polewka, którzy odwołali się do rozmaitych epok i stylów, od malarstwa weneckich mistrzów po objets trouve. Urodziło się z tego czyste szaleństwo plastyczne. Inscenizacja Kilianów jest o wiele, wiele skromniejsza. A przecież, przynajmniej z dwóch powodów, uważam ją za oryginalną. Pierwszy to ten, że w gdyńskim przedstawieniu występują aktorzy - dzieci (podobnie jak w "Księciu i żebraku" zrealizowanym przez Kilianów wcześniej). Są to zresztą ci sami uczniowie szkół Trójmiasta. Diabła Morskiego gra Tomek Podsiadły, a Sindbada - Patryk Fudali. Dzieci zaangażowano również do epizodów (Radek Jachimowicz - Chińczyk) i scen zbiorowych, grają małych ludożerców i stwory morskie. Nie mizdrzą się, zachowują swój naturalny wdzięk, są bardzo zdyscyplinowane i wystawiają tym samym najlepsze świadectwo reżyserskie oraz pedagogicznym talentom Jarosława Kiliana. Natomiast Adam Kilian - oto drugi powód - w kameralnych i trudnych technicznie warunkach gdyńskiej sceny wyczarował kolorową feerię, ze specjalnymi elektronicznymi efektami. Zagarnął całą salę, przeciął ją drewnianym pomostem - pokładem statku, namnożył lin i żeglarskich akcesoriów, często potem wykorzystywanych w akcji. W aranżacji sceny posłużył się głównie tkaninami - błękitna materia udaje falujące morze, to znów niebo i ściany pałacu. A każdy z aktorów ma, sobie tylko właściwy, jakiś znak rozpoznawczy, detal plastyczny. Głowę Żółtego Tłuściocha (Sławomir Lewandowski) wieńczy, niczym korona, najzwyklejszy lejek z plastiku. Na ten widok dzieci pokładają się ze śmiechu. Żarty scenografa bawią je na równi z działaniami aktorów, zwłaszcza Króla Tarabuka (Stefan Iżyłowski). Ale równie błyskawicznie reagują na kwestię - cytat z telewizyjnych reklam proszków do prania - "bez namaczania". Jest to zresztą bodaj jedyna bezpośrednia aluzja do pozabaśniowych realiów, na którą pozwalają sobie realizatorzy przedstawienia. Rodzaj komizmu, który lansują, wydaje się szlachetnej próby, bywa aż groteskowo abstrakcyjny.

Inaczej w "Czupurku" Benedykta Hertza, którego przygotował Adam Hanuszkiewicz. I nic dziwnego, skoro już współcześni Hertzowi rozszyfrowali w tej bajce aluzje do powojennego dorobkiewiczostwa (rok napisania "Czupurka" - 1922). Nie były one zresztą w twórczości popularnego autora czymś nieznanym, chętnie atakował współczesnych posługując się konwencją satyrycznej bajki. "We wstępie do wyboru bajek z 1950 roku zinterpretował przykładowo alegoryczny sens niektórych z nich. Psiarnia, która zbuntowała się przeciwko wydanemu przez pana zakazowi merdania ogonem, a potem z lokajską pokorą wybłagała legalne zezwolenie na tę czynność, miała oznaczać burżuazję i jej program walki o autonomię ("Zakaz", 1901), bajkę "Woły" (1902) napisał, by napiętnować fałszywe i tchórzliwe współczucie endecji dla braci uciskanych pod zaborem pruskim, bajka "Sejm ptasi" miała demaskować nacjonalistyczną postawę burżuazji, "Idealista" - jej lojalność wobec caratu, w "Kaczorze polityku" (1907) autor chciał wydrwić tych, co zakładają partie dla kariery" (Krystyna Kuliczkowska). Przytoczyłam sąd historyka, bo mówi co nieco o rodowodzie "Czupurka". Hanuszkiewicz jednak nie zgłębia historycznych odniesień tekstu, choć o nich pamięta i szuka ich współczesnych odpowiedników. Bajeczkę o skonfliktowanym podwórku (czytaj - Ojczyźnie) i jego zwierzęcych mieszkańcach (czytaj - współobywatelach) traktuje jako materiał do zabawy w kabaretowym stylu. Dość chwilami agresywnym, choćby wizualnie. Kostiumy Zawodzińskiego i charakteryzacja aktorów nawiązują do kultury punk. A za godnego ataku przeciwnika uznaje reżyser dzisiejszych nuworyszów, bogów fałszywych elit... To o nich mówią teksty piosenek, ich wyśmiewają rozmaite, lepsze i gorsze, żarciki. Jak ten z czarną teczką - domyśl się widzu, czy chodzi nam o Stefana Tymińskiego, czy o lustrację. Oczywiście, tymi pomysłami Hanuszkiewicz znacznie osłabił - i słusznie! - bogoojczyźnianą i ckliwą tonację tekstu. I jest z tym "Czupurkiem" w sumie tak, jak z poprzednimi przedstawieniami tego reżysera w Teatrze Nowym. Obok sekwencji dynamicznych i błyskotliwych pojawiają się miejsca puste, które negliżują pewną miałkość zabawy. Nie jestem też przekonana, że dziecięca widownia śledzi wszystkie jej tropy, a zwłaszcza aluzyjne. Ale bawią ją wybryki niesfornego kurczaka Czupurka, który nie chce się uczyć i być comme il faut. Gra go Sławomir Pacek, niedawny absolwent warszawskiej PWST, którego kolejnym rolom warto bacznie się przyjrzeć. Ma, nie tak znów często spotykany u młodego aktora, dar przyciągania uwagi widowni i dar wyrazistości zarazem. Mniej przejmuje się widownia niedolą "brzydkiego kaczątka", Przybłędy (Edyta Jungowska). I zdecydowanie ożywia się na każde wejście Koguta (Robert Tondera), który wspaniale puszy się i pręży pierś, zadufany w swojej urodzie. Nie tylko ci młodzi, ale cały zespół aktorski grający z talentem i fajerem może się w "Czupurku" podobać.

Na koniec kilka słów o przedstawieniu, które sprawiło mi pewien zawód. Piszę "pewien", bo Teatr Powszechny jest jednak firmą i to "Poplątanie z pomieszaniem" na innej scenie mogłoby być wydarzeniem. Ta autorska premiera Macieja Wojtyszki, podobnie jak świetne "Bambuko" sprzed paru sezonów - adresowana jest do dzieci. Łączy je, bez wątpienia, rys wspólny. Liczne odwołania do rzeczywistości pozateatralnej (np. motyw agenta w szarym "peerelowskim" garniturze czy motyw anarchii). Tym razem jednak Wojtyszko napisał tekst, by tak rzec, autotematyczny. Mówiąc najkrócej - o trudnej sztuce pisania bajek. Rzecz zaczyna się całkiem niewinnie. Mamy dwie czarownice, przybysza wędrowniczka (w tej roli Jerzy Gudejko), królewnę i szewczyka oraz zwrot magiczny "było sobie niegdyś zwykłe miasto". W miarę rozwoju akcji okazuje się jednak, że te klasyczne postaci i motywy, jakby wprost wyprowadzone z "Morfologii bajki" Proppa, tracą swoje motywacje, osuwają się w bezruch i nieład. Król nie rządzi, potwór nie jest groźny (dobra rola Jarosława Grudy), wszystko jest nie tak. No, prawie Witkacowska nuda na scenie. I dopiero interwencja autora, głos zza kulis, przywraca ład temu pomieszaniu z poplątaniem. Tłumaczy przekornie, jak trudno jest dzisiaj coś nowego dla dzieci wymyślić. Sens całej zabawy podkreśla finałowa piosenka z refrenem "wyobraźnia ma granice, choć wydaje się bez granic". Dość paradoksalne jest to, że lepiej się myśli o tym przedstawieniu, niż je ogląda. Bo przecież pomysł Wojtyszki jest i zabawny, i mądry, co piszę z przyjemnością jako wielbicielka jego twórczości dla dzieci. Natomiast przedstawienie dłuży się i nuży, brak mu rytmów i tempa. Co prawda, oglądałam je tuż po wakacyjnej przerwie w skąpym gronie około czterdziestu widzów. Może więc nabierze z czasem życia.

Myślę, że błędem byłoby szukanie bliższych związków pomiędzy tymi trzema spektaklami, sygnowanymi przez wybitnych artystów. Jedno wydaje się pewne. Zrealizowano je z niebagatelnym nakładem sił i środków, jakby wbrew wszelkim ograniczeniom doby kryzysu i inflacji. I jest w tym, przyznajmy, szacunek dla małego widza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji