Artykuły

Skrzypek na dachu

Tego teatru, tak naprawdę, nigdy nie traktowało się poważnie. Ani wtedy gdy jeszcze w symbiozie z Wrocławską Operą wyłoniony z niej zespół zabiegał właśnie programowo o prawo do niepowagi, także wtedy gdy i wielkim hałasem Operetka Dolnośląska pod wodzą Beaty Artemskiej "zajmowała Śląsk", a nawet w chlubnie wspominanej "erze Barbary Kostrzewskiej", która próbowała wyjść poza stereotypy repertuarowe, nie mówiąc o późniejszych okresach - napuszonym, zwanym "fioletowym" - Marii Januszkiewicz-Nowickiej oraz ostatnim, może mniej ambitnym, za to "kasowym", jak argumentowano - Leona Langera. Określenia "lekka muza", "podkasana muza", z góry jakby i z zasady wyznaczały tu pewien styl i nie za wysoki pułap. Tutaj się zawsze mrugało do widza, a ten - który jest zawsze taki, na jakiego sobie teatr zasłuży - przyjmował to za dobrą monetę i na ogół dobrze się bawił. Z pobłażliwością i wyrozumiałością, odnajdując może i w sobie jakieś słabostki, oceniali to recenzenci (sam nie jestem bez grzechu), tu coś zganiać, tam pochwalać, w sumie godząc się często, w obliczu tzw. zapotrzebowania społecznego, na tandetę, kicz i brak smaku

Aż tu nagle pojawia się "Skrzypek na dachu"! Przepraszam za przydługi wstęp. Ale moment jest doprawdy przełomowy. Oto po raz pierwszy w historii tej sceny ktoś zrobił tu "prawdziwy teatr". Teatr w jego najgłębszym, genetycznym sensie - nie zawaham się użyć patetycznych słów - jako misterium życia i losu człowieka. Z pewnością podstawowe znaczenie ma tu sam materiał: temat - zaiste daleki od frywolności, oraz dzieło - jedno z najznakomitszych w swoim gatunku. Czym jest "Skrzypek na dachu", nie trzeba nikogo przekonywać. Wszakże decydująca w tym przypadku okazała się konkretna inscenizacja i jej realizacja. A tutaj, doprawdy też mamy do czynienia z błyskiem genialności. Nie podejmę się określić, kto z trójki głównych autorów przedstawienia ma w tym największą zasługę. Wizja inscenizacyjna, reżyserska i choreograficzna Jana Szurmieja, scenograficzna - Wojciecha Jankowiaka i całe ukształtowanie muzyczne - pod kierunkiem Leopolda Kozłowskiego - są powiązane integralnie. Nigdy bodaj na tej scenie nie udało się dotąd dać złudzenia perspektywy: tutaj - miasteczko jest pełne uliczek, zaułków, a do tego zawieszone w nieskończonej przestrzeni. W żywym następstwie scen, zdarzeń i obrazów - nie tyle pomysł goni pomysł (choć inwencji Janowi Szurmiejowi nie brakuje), ile chodzi o sugestywność i funkcjonalną niezbędność poszczególnych elementów. A ich skala jest zdumiewająca: od monstrualnego komizmu (sen Tewjego to brawurowy teatralny majstersztyk), poprzez, drobne scenki rodzajowe - dowcipne, liryczne, wzruszające (jakich w żydowskiej Anatewce nie brak), aż po obrazy wstrząsające i po mistyczną metaforę (jak modlitwa przy szabasowych świecach, pod rozgwieżdżonym niebem). Na osobne podkreślenie zasługuje kapitalny pomysł włączenia do akcji tytułowego Skrzypka (Edward Mirek i Rafał Olszewski), który w ten sposób staje sie prawdziwym lirycznym bohaterem tego bardzo poetyckiego spektaklu. A wszystko przebiega ze znakomitym wyczuciem teatralnych i muzycznych gradacji i kontrastów, oraz podlega porywającej muzyce (z potrzebną tu, autentyczną nutą klezmerską) i oszałamiającym tańcom, które stanowią w istocie dusze, i motor przedstawienia.

Oczywiście, jak mawiał mądry Tewje-Mleczarz, istnieje i druga strona. Po pierwsze - jak przyjmie to dotychczasowa publiczność, przyzwyczajona do czczej rozrywki, dowcipasów i ckliwych wzruszeń. Ale o to się nie martwmy. Na obu premierach widzowie przyjęli spektakl owacją na stojąco! Jest problem poważniejszy. Jak przyjmie, a raczej jak wytrzyma to zespół Operetki? Na razie jest entuzjazm, jest czujna ręka reżysera i kierownika muzycznego. A przecież i teraz, choć zespół wydaje się odnowiony i przemieniony, przezierają gdzieniegdzie złe nawyki, widoczne i słyszalne są braki i niedostatki. Właściwie najlepiej wypadają sceny zbiorowe. Chór - powiększony i odmłodzony - nigdy jeszcze nie brzmiał tak wspaniałe. Świetnie spisuje się zespół w całości - pełen ruchu, utaneczniony, w który wtopiony balet tylko podnosi temperaturę swymi profesjonalnymi popisami. Również orkiestra, ostatnio zaprawiona w music-hallu, już tradycyjnie staje się mocniejszym filarem Operetki. A soliści? Sa na miarę swych możliwości, i co ważne, na ogół umiejętnie wykorzystani - by walory wydobyć, wad zanadto nie ujawniać. Są wśród nich artyści doświadczeni i sprawdzeni, są też i adepci - jeszcze studenci Akademii Muzycznej i PWST, a nawet uczniowie. Nie chciałbym kogoś pominąć, urazić czy zniechęcić. Toteż wymienię tylko Zdzisława Skorka (premierowego Tewjego) - naturalnego, wzruszającego, kreującego tu bodaj swą życiową rolę. Pozostałych - i tak ocenia publiczność. Za komplement - dla wszystkich - niech posłuży stwierdzenie, że uczestniczą we wspaniałej artystycznej przygodzie. Ważne - czy przełom się utrwali, czy we Wrocławiu powstanie prawdziwy teatr muzyczny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji