Artykuły

Aktorka totalna

HAJEWSKA-KRZYSZTOFIK nie ma w sobie pokusy podobania się widzom, budzenia w nich sympatii. Nie boi się kontrowersyjnych tematów i emocjonalnego obnażenia.Chce prowokować, niepokoić, irytować, śmieszyć, zadawać ból...

Z Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik spotkałyśmy się tuż

po jej śmierci. To mogła być jej 196., 197. albo 198. śmierć na scenie. Nigdy tego nie liczyła. Każda śmierć jest dla niej pierwsza. Podobnie jak role, w które się wciela...

Tego wieczoru umierała jako Niobe Queck w "Piekarni" Bertolda Brechta na scenie Starego Teatru w Krakowie. Straciła pracę, dom, odebrano jej piątkę dzieci... Nie malowała się do roli. Nie zakładała peruki ani ubrań z epoki. Wyglądała tak, jakby przyszła prosto z ulicy, aby opowiedzieć widzom swoją tragiczną historię. Mówiła zwięźle i rzeczowo. Nie szukając współczucia.

- Chciałam, żeby publiczność wiedziała, że ta postać nie umiera pokornie. Nie chciałam, żeby się nad nią litowano.

Choć ma za sobą kilkadziesiąt ról teatralnych i może się pochwalić bogatą filmografią (zagrała m.in. w "Śmierci dziecioroba" Wojciecha Nowaka, "Wronach" Doroty Kędzierzawskiej, "Szczęśliwym człowieku" Małgorzaty Szumowskiej i "Spisie cudzołożnic" Jerzego Stuhra), to szerokiej publiczności znana jest głównie z filmu "33 sceny z życia" Małgorzaty Szumowskiej. Wcieliła się tam w matkę Julii. Widzowie mogli obserwować jej walkę z chorobą nowotworową i powolne odchodzenie. Dla tej roli Hajewska ogoliła głowę na łyso, bo nie chciała, aby sztuczna "łyska" popsuła sceny z życia jej bohaterki. Jej córki bardzo tę metamorfozę przeżyły. Szczególnie najmłodsza - Kalina, która miała wówczas dziewięć lat. Nowe wcielenie i śmierć były tak wiarygodne, że osoby, które widziały film, mówiły: "jak to dobrze, że żyjesz!". Matka Hajewskiej do tej pory nie widziała "33 scen...", bo - jak sama mówi - jest po zawale i nie chciałaby przeżyć kolejnego.

PRZEZ LUPĘ

Niektórzy twierdzą, że dla teatru odkrył ją Krystian Lupa. Ona sama też tak czuje. - Krystian dostrzegł we mnie to, czego inni nie widzieli. Z jednej strony strasznie się go bałam, a z drugiej - bezgranicznie mu wierzyłam. Od niego nauczyłam się podglądać teatr - mówi.

Pierwszego spotkania z Lupą w życiu pozascenicznym nie pamięta. Dla niej Lupa reżyser zaczął się w 1990 r. od jej roli Fieni w "Braciach Karamazow". Dla Lupy Haja zaczęła się od "mitologii". Pierwszy raz usłyszał o niej od Waldemara Zawodzińskiego, studenta reżyserii z krakowskiej szkoły teatralnej. - Na scenie zobaczyłem ją po raz pierwszy w "Pannie Julii", którą reżyserował inny student. Z jednej strony patrzyłem na nią jak na kogoś zmitologizowanego przez Waldka, który był nią wyraźnie zafascynowany, a z drugiej czułem, że mam do czynienia z niezwykłą aktorką.

Kiedy Lupa dowiedział się, że Hajewska dostała angaż w Starym Teatrze w Krakowie, postanowił, że ściągnie ją do swojej grupy, ale Hajewska - jak mówi reżyser - go ubiegła. Któregoś dnia przyszedł do niego Piotr Skiba, który akurat występował z Hajewską w spektaklu "Zdziczenie obyczajów pośmiertnych", i powiedział, że Haja chętnie zagra u Lupy miotłę, srokę albo cokolwiek innego będzie miał do zagrania, ważne, żeby mogła z nim pracować. Lupa bardzo się ucieszył. Dostała rolę Fieni. Od tamtej pory gra u niego niemal bez przerwy. Niektórzy, słysząc Hajewska-Krzysztofik, myślą: Lupa.

- Praca z Hajewska się nie przejada. Po latach współpracy nadal jestem jej ciekaw. Potrafi mnie zaskoczyć. Zagrać dwie przeciwswstawne emocje, w jednej chwili, np. ekscytację i wycofanie. Dostrzegać ledwie zauważalne niuanse i drgnienia. Nazywać je. Rozmawiać o nich. Zamieniać w jakąś wewnętrzną melodię. Może dla niektórych nie jest łatwą aktorką, bo się łatwo nie zapala, ale mnie łatwi aktorzy nie interesują

- mówi Lupa.

GODNOŚĆ DUPY

Drugim ważnym spotkaniem teatralnym było dla niej zaproszenie do współpracy z Krzysztofem Warlikowskim. Po raz pierwszy spotkali się na scenie w 2001 r. w spektaklu "Bachantki" w Teatrze Rozmaitości. Choć Hajewska pojawiła się dopiero w ostatnich minutach spektaklu, to właśnie ją krytycy i publiczność zapamiętali w sposób szczególny. "Scena, gdy Agawe rozpoznaje, że niesie głowę nie lwa, lecz zamordowanego przez siebie syna, nie pozostawia nikogo obojętnym. Jej rozpaczliwy krzyk wrzyna się w serce i nie daje spokoju..." - pisano.

Od tamtej pory była u Warlikowskiego m.in. Grace w "Oczyszczonych", Mirandą w "Burzy" i Dupą w "Krumie". O ostatniej z ról krytycy pisali: "Brzydka, niepokorna, a przecież zachowująca godność Dupa to bodaj najpiękniejsza babska postać spośród tych, jakie weszły w minionym sezonie na sceny".

O tym, jak to się stało, że została aktorką, nie lubi opowiadać. - Bo to już chyba nie ma nic wspólnego z prawdą. Ale egzaminatorzy nie zapomną.

Na egzamin wstępny przygotowała m.in. wiersz Kerna o dwóch osłach. Mówiąc go, ryczała jak osioł. Członkowie komisji śmiali się do łez.

- Nie wiedziałam, czy to źle, czy dobrze. Bałam się, że to może być negatywny śmiech.

Na egzaminie z prozy mówiła fragment "Matki Joanny od Aniołów" Iwaszkiewicza. Po tym, gdy w scenie z demonami miotała się po podłodze jak opętana, wykładowcy z PWST nie mieli wątpliwości, że jej nazwisko powinno się znaleźć wśród studentów wydziału aktorskiego. Długo nie mogła w to uwierzyć.

- W dniu ogłoszenia wyników wracałam pociągiem do Sosnowca. Pamiętam, że opowiadałam jakiemuś pijanemu facetowi, że się dostałam do szkoły teatralnej. Czułam, że muszę to komuś powiedzieć, a nikogo innego w pobliżu nie było.

Przez pierwsze dwa lata studiów w PWST Kraków był dla niej linią prostą, którą wyznaczały ulice Bohaterów Stalingradu (obecna Starowiślna) i Pomorska. Na pierwszej była szkoła teatralna, a na drugiej akademik. Zajęcia, przedstawienia dyplomowe, egzaminy... To był cały jej świat. Na trzecim roku dowiedziała się, że poza aktorstwem są również inne światy. Ten, który odkryła tylko dla siebie, miał na imię Roman i był studentem trzeciego roku religioznawstwa. Mają razem cztery córki: Kasię, Martynę, Mariannę i Kalinę.

PIĘĆ PO TRZYNASTYM

Zanim się urodziła, tata górnik czytał jej codziennie książki na dobranoc, przytulając policzek do brzucha żony. Uważał, że Małgosia wszystko słyszy i dzięki temu sama kiedyś będzie dużo czytać. I czyta m.in. Samuela Becketta, Virginię Woolf, Antoniego Czechowa, Josifa Brodskiego, Thomasa Bernharda, Trumana Capote'a, baśnie Hansa Christiana Andersena i wszystkie biografie Marii Skłodowskiej-Curie. Duński baśniopisarz i podwójna noblistka są jej szczególnie bliscy. Z Marią Skłodowską-Curie po raz pierwszy "spotkała się" w Szkole Podstawowej nr 19 w Sosnowcu, gdzie się uczyła.

- W holu wisiał ogromny portret noblistki. Okropnie się jej bałam. Bardziej od tej naszej patronki bałam się chyba tylko Drzazgi, nauczycielki, z którą miałam matematykę.

Wtedy wiedziała o Skłodowskiej-Curie tylko tyle, że była wybitną Polką. Teraz wie niemal wszystko, co do tej pory na temat noblistki napisano. - Jej życie jest dla mnie ważną lekcją. Kiedy jest mi źle, myślę sobie: "Maria Skłodowska-Curie miała trudniej i dała radę. Ja też dam!".

Z Andersenem się utożsamia. - Ja też wiele razy w życiu czułam się jak baśniowe brzydkie kaczątko.

Urodziła się pięć minut po północy z 13 na 14 września 1965 r. w szpitalu miejskim w Sosnowcu. Jej mama, pielęgniarka, twierdzi, że przetrzymała te pięć minut, żeby Małgosia się nie musiała martwić przez całe życie, że urodziła się pechowego 13. Ale ten 13 ją czasem doganiał. Jako dziecko bywała obiektem żartów z powodu swojej urody. Jedni mieli coś do jej piegów, inni do nosa, jeszcze inni uważali, że ogólnie jest brzydka. Kiedy oznajmiła, że będzie startować do szkoły teatralnej, część osób zareagowała śmiechem. Mówili, że Julii to ona nie zagra. Ona sama o roli Julii nigdy nie marzyła, ale bała się, że zostanie przez ten oryginalny typ urody zepchnięta w aktorstwie na boczny tor. Uspokoiła się dopiero na trzecim albo czwartym roku, kiedy określono typ jej aktorstwa jako charakterystyczny. - Dostałam wreszcie szufladkę, w której poczułam się bezpiecznie.

NIE ZNIKNĄĆ W JEJ CIENIU

Hajewska-Krzysztofik nie ma w sobie pokusy podobania się widzom, budzenia w nich sympatii. Nie boi się kontrowersyjnych tematów i emocjonalnego obnażenia

- podkreślają krytycy. Chce prowokować, niepokoić, irytować, śmieszyć, zadawać ból... Lubi z rolą pobyć. Pochodzić. Pomieszkać. Popatrzeć jej oczami na dziejący się bieg wydarzeń. Przeżyć jej emocje. Poczuć, jak to jest być kimś uwięzionym w jej ciele.

- Haja jest aktorką totalną. Traktuje powierzone jej role ze śmiertelną powagą. Nikt nie jest przy niej bezpieczny. Próby próbami, a na premierze Haja i tak odpala piąty bieg. Trzeba się porządnie napracować, żeby nie zniknąć w jej cieniu

- mówi Maciej Stuhr, który gra z Hajewską-Krzysztofik w spektaklu ,,(A)pollonia" reżyserowanym przez Warlikowskiego.

Hajewska jest osobą głęboko niepraktyczną. Nie ma samochodu ani prawa jazdy. Mieszka razem z córkami i swoją mamą w domu aktora na krakowskim Kazimierzu. Do dyspozycji mają dwa pokoje z kuchnią. W sumie jakieś 70 metrów. Może trochę więcej. Kilka miesięcy temu Kasia i Martyna wyprowadziły się na stancję, aby spróbować samodzielnego życia. Pierwsza studiuje na ASP, druga - na wydziale aktorskim krakowskiej PWST. Od tego czasu Haja ma swój własny pokój z widokiem na podwórko, brzozę i cztery 11-letnie kaliny, które posadziła tuż po urodzeniu najmłodszej córki. Kasia urodziła się, gdy Haja była na trzecim roku studiów. Martyna tuż po tym jak zrobiła dyplom. Mimo to egzaminy końcowe zdała w terminie. Spora w tym zasługa jej rodziców, męża i wykładowców, którzy dostrzegli jej talent.

- Kiedy studenci trafiają do mojej grupy, po pół roku zajęć wiem już, czy uczę młodego człowieka zawodu, czy wtajemniczam go w sztukę teatru - mówi Jerzy Stuhr, wykładowca i były rektor krakowskiej PWST. - Hajewska należała do tej drugiej grupy. Była nieprzeciętną osobowością. To jej borykanie się z rodzeniem dzieci w czasie studiów i wielka ambicja, aby być jak najlepszą aktorką, bardzo mi imponowały.

NA DWÓCH WALIZKACH

Od 1988 r. jest związana ze Starym Teatrem w Krakowie, ale jej role wykraczają poza ramy jednej sceny. W sezonie krąży między Krakowem a Warszawą. Jej mama twierdzi, że Małgosia (bo ona akurat do córki zwraca się wyłącznie po imieniu, a nie tak jak inni - Haja) od kilkunastu lat żyje na walizkach. W domu na krakowskim Kazimierzu ma dwie: granatową i szarą. Granatowa jest na krótsze wyjazdy, a szara na dłuższe. Bardziej wysłużona jest ta druga. Z przedstawieniami Lupy i Warlikowskiego występowała gościnnie na deskach teatrów w Nowym Jorku, Tajpej, Seulu, Dublinie, Paryżu, Wiedniu i Moskwie. Pierwszymi rzeczami, które pakuje do walizek, jest szczur Firmin - maskotka, którą dostała O

od swoich córek, misiek Dzida - przytulanka od studentów, i aparat fotograficzny. Z aparatem nie rozstaje się prawie nigdy. Zdarza się, że wnosi go także na scenę (pod warunkiem że to scenie nie przeszkadza). Przez dwa lata fotografowała krakowskie Planty, stół rodzinny i stopy tych samych osób w różnych miejscach na świecie.

- Czasem mam tak, że nie pamiętam jakiegoś momentu życia. Dzięki zdjęciom wraca mi pamięć.

Telefon z serialu zadzwonił do Hajewskiej tylko raz. Akurat wracała z Marianną i Kaliną z przedszkola. W rękach trzymała ciężkie siatki z zakupami. Z trudem odebrała. Głos po drugiej stronie słuchawki powiedział, że chcą ją zaangażować do odcinka o kobiecie, która samotnie wychowuje dzieci, jest chora i ogólnie umęczona życiem. - Popatrzyłam na dzieci, na te siatki i odpowiedziałam, że bardzo dziękuję.

Ci, którzy znają Hajewską-Krzysztofik, podkreślają zgodnie, że jej żywiołem jest teatr. - Hai nie można sklasyfikować. Zamknąć w jakichś sztywnych ramach. Opowiedzieć w prostych słowach o jej aktorstwie. Współpraca z nią była dla mnie wielkim wyzwaniem i jednym z najpiękniejszych wspomnień... - mówi Andrzej Hudziak, z którym Lupa połączył ich węzłem małżeńskim w "Kalkwerku" (grali ten spektakl przez 16 lat), Szumowska - w "33 scenach z życia", a twórcy kabaretu Mumio - w filmie "Hi way".

W tej chwili można ją zobaczyć m.in. w spektaklu "A(p)ollonia" Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze w Warszawie i w "Mewie" Pawła Miśkiewicza w Starym Teatrze w Krakowie. W drugim spektaklu gra Ninę [na zdjęciu], aktorkę marzącą o wielkich rolach i wspaniałych romansach, która przeżywa swoje życie w przyspieszeniu. W pierwszym - Klitemnestrę, żonę Agamemnona i matkę Orestesa. "Kiedy stoi w samej halce, obolała i zmaltretowana, kiedy ubierają ją w czerwoną suknię, aby powitała wracającego z wojny męża i stanęła u jego boku jako żona polityka, który dopuścił się przestępstwa, ale którego musi wspierać, już w tej niemej scenie ubierania, robienia z niej Klitemnestry, jest wstrząsająca. Paroma gestami buduje całą opowieść" - pisano.

Klitemnestra ginie z rąk syna. Chwilę wcześniej rozmawiają z Orestesem o śmierci.

- Czy nie jest tak, że wszyscy mamy to samo niebo?

- Nie wiem, mogę mówić tylko o sobie. A czy miała pani kiedykolwiek sen lub jakieś inne doświadczenie wskazujące, że inny świat istnieje? - Nie.

- To musi pani żyć tak, jak gdyby go nie było...

Na scenie jej bohaterki uśmiercano kilkakrotnie. W samym "Kalkwerku" umierała blisko 100 razy w ciągu 16 lat.

- A ile razy umiera się w filmie? Czy aktor umiera tylko raz, kiedy nagrywa się scenę, czy za każdym razem, gdy ktoś widzi jego śmierć po raz pierwszy? Jak to policzyć?

Hajewska bała się, że po lekturze tego tekstu wiele osób będzie o niej myślało jak o specjalistce od śmierci. A przecież aktor jest specjalistą od życia. Haja ma za sobą kilkadziesiąt ról. Przeżywanych od początku bez ostatecznego zakończenia. Bo jak mówi:

- Życie jest najważniejsze... ?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji