Artykuły

Moja nowa Balladyna

Wielką szkodą byłoby, gdybyśmy tych młodych, którym szkoła obrzydziła już naszą klasykę, jeszcze w teatrach tą klasyką na śmierć zanudzili - pisał o swoich interpretacjach polskiej klasyki ADAM HANUSZKIEWICZ.

Miałem stałą drużynę przyjaciół Teatru Narodowego, która z reguły zjawiała się w komplecie na każdej mojej premierze. Wysyłam im zaproszenia na "Balladynę" i nagle wszyscy jak jeden mąż odsyłają mi te zaproszenia ze smutnymi adnotacjami lub telefonicznymi informacjami o nagłych zejściach ciotek dalekich, ospie dzieci i temu podobnych, aż jeden rąbie mi prawdę w oczy:

- Z tej piły to nawet ty nie zrobisz przedstawienia. Naprawdę szkoda nam wieczoru.

8 lutego 1974 r. dałem premierę, która była na pewno najbardziej sensacyjnym wydarzeniem teatralnym po wojnie. Nie było gazety ani tygodnika, który by o niej nie napisał, nawet "Miś" dla dzieci i "Świerszczyk" zamieściły swoje recenzje ze spektaklu.

Otóż przeczytałem "Balladynę" od epilogu, czyli od końca. Bo epilog określa jej satyryczny kształt. Wpisałem ją w Paryski Cyrk Olimpijski z areną, w który wpisywał ją Słowacki, w którym to cyrku chciał ją kiedyś zobaczyć. Z czytania wynikło mi, że Goplana, sądząc z jej czynów jest czarownicą, jest wiedźmą, więc zamiast miotły wsadziłem jej między nogi japoński motocykl Honda, oczywisty współczesny symbol średniowiecznej miotły - fallusa! Doczytałem się w Grabcu pijanego, ludowego zamordysty, więc kiedy rozkazywał odbierać ptakom paszporty i wiązać im dzioby, postawiłem przed nim posłusznych wykonawców jego totalitarnych zapędów, ubranych na czarno, jak nasi, wówczas w święta polityczne, wyżsi urzędnicy państwowi.

Koniki na "Balladynę" sprzedawały bilety po 300 złotych, kiedy najdroższy bilet do Narodowego kosztował 25 złotych. Po 400 prawie przedstawieniach musiałem ją zdjąć z afisza, bo aktorzy nerwowo nie wytrzymywali już grania.

Dwadzieścia lat później, zaprosił mnie do powtórnej realizacji "Balladyny" Henryk Talar, dyrektor częstochowskiej sceny. Lubię, szanuję i cenię nasze prowincjonalne teatry, bo cenię i szanuję ludzi z mniejszych niż Warszawa miast. Nie zapominam przy tym, że ten ironiczny, lekką pogardą pachnący termin, wymyślili ci, którzy tę właśnie prowincję najgłębiej w sobie noszą, co najczęściej widać w ich teatralnych produkcjach tu w stolicy.

Serdeczny, spontaniczny i pracujący jak żaden warszawski, zespół Częstochowy, przywitał mnie grubo powyżej moich zasług i wziął się do roboty tak, że w ciągu miesiąca - mogę to dziś publicznie wyrazić - powstało przedstawienie, które stawiam wyżej od mojego warszawskiego i które bez wstydu można pokazać na scenie każdego europejskiego teatru. Przemilczane przez warszawskich recenzentów, docenione zostało przez ich lokalnych kolegów.

Tadeusz Piersiak z "Gazety Wyborczej" w recenzji zatytułowanej "Wstańcie z klęczek" tak o nim pisał: "Piorun znów uderzył na teatralnej scenie. (...) I tu fani wieszcza Juliusza muszą chyba oddać sprawiedliwość reżyserowi >>Balladyny<<. Ważniejsze jest, by Słowacki pozostał wieszczem żywym w świecie masowej wyobraźni, niż by litera jego dramatu pozostała na scenie czysta, ale martwa. (...) Tak powstało widowisko angażujące, jak współczesny film political fiction, w którym zbrodnia prowadzi na szczyty władzy. Równocześnie dramat ma wymiar uniwersalny i antyczną wielkość: jest tu miłość, zbrodnia, męka wyrzutów sumienia, wstrząsająca śmierć, będąca nieuchronnym wymiarem kary. Wreszcie są wątki polityczne, układające się w jakże dziś aktualnie brzmiącą krytykę władzy. (...) Czas też powiedzieć z dumą, że mądre, barwne, dynamiczne, intrygujące widowisko powstało na częstochowskiej scenie także dzięki aktorom, prowadzonym przez Hanuszkiewicza. Wszyscy zasłużyli na pochwałę. (...) Doskonale obsadzoną okazała się Balladyna - Małgorzata Marciniak, przemawiająca w kolejnych scenach od dziewczęcego wdzięczenia się, po greckiej miary tragizm".

Ta dziewczyna zresztą zafascynowała i mnie swoją grą.

Ja sam, w pracy nad tą pozornie znaną mi przecież "Balladyną", poodkrywałem w niej masę wątków, których albo wcześniej nie zauważyłem lub... które czas nasz wyartykuował dziś. Mam tu na myśli niespodziewaną, nagle szekspirowską siłę niektórych scen i zaskakujący komizm innych. A co może najważniejsze: to nie zauważony przez nikogo dotąd wątek porzuconej (jak pisze Słowacki) Korony Popielów. Porzuconej, czyli zagubionej. Tej świętej polskiej Korony. Tej idei Polski wolnej i sprawiedliwej. Zgubili ją i król Popiel, i Kirkor, tak jak Jasiek gubi w Weselu Chocholi róg.

Sześćdziesiąt lat przed Wyspiańskim zgubił ten sam róg polski - Słowacki. O ile okrutniejszy od Wyspiańskiego. On ten róg, rękami wiedźmy Goplany, wkłada jeszcze na głowę ludowego politycznego zamordysty, Grabca:

Wróblów Sejmy rozpędzić!

Ja sam będę rządził!

i wieszał!, i nagradzał!

... Ty będziesz moim ministrem!

Boś głupi!

Polską literaturę narodową nazywał Słonimski literaturą pełną aluzji do PRL-u. PRL-u nie ma, a ta nasza literatura znowu jest aluzyjna. Tym razem już do naszej wolnej Polski. I do nas. Wolnych Polaków. Wszystkich naszych najwybitniejszych pisarzy i poetów oskarżaliśmy o zdradę narodu. Największy poeta baroku Andrzej Morsztyn, największy w oświeceniu Stanisław Trembecki, Mickiewicz, Słowacki, Garczyński, Krasiński, Norwid, Prus, Wyspiański, Żeromski, Gombrowicz, Mochnacki i Brzozowski. Nazywaliśmy ich złymi Polakami, ba, nawet agentami rosyjskimi, niektórzy umarli w infamii, bo mówili rzeczy gorzkie i bolesne.

Możemy oczywiście te fragmenty przytępiać, skracać czy pomijać. Możemy również całą scenę z Papieżem z "Kordiana" (w realizacji TV na całą Polskę!) wyrzucić ze spektaklu żeby, jak przeczytałem "nie urazić naszego Papieża". (Nawiasem mówiąc, sądzę, że dopiero tym wykastrowaniem wielkiego poety, na Jego cześć, Papież poczuł się dotknięty). Ale problem pozostaje.

W praktyce mojej, nigdy tych przykrych prawd przed moją publicznością nie kryłem. Tym właśnie wyrażając jej mój szacunek. Cięgi natomiast zbierałem od jej gazetowych przedstawicieli, od teatralnych recenzentów. Za "Wesele" trzykrotnie, za "Kordiana", za Garczyńskiego, za Mickiewicza i za "Balladynę" oczywiście. "Niszczyciel narodowej kultury!", "Wymóżdżacz teatru polskiego", "Kiedy jest się na dnie polskiego teatru, z dołu słychać pukanie Hanuszkiewicza".

A już pachnącym recenzenckim kwiatkiem doby ostatniej było wystąpienie młodego człowieka w Drugim Programie TV, który najpierw napadł na Słonimskiego i Mazowieckiego, a potem zaszczyciwszy moją osobę tak wspaniałym towarzystwem powiedział krótko, a celnie: "Hanuszkiewicz robiąc tak atrakcyjną >>Balladynę<< w Narodowym odwracał uwagę od budowy komunizmu w Polsce". Kiedy grałem "Balladynę" człowiek ten miał, sądząc z wyglądu niewiele ponad trzy do pięciu lat.

Dwa podstawowe błędy piszących, niezależnie od ich zacietrzewienia, leżą u podstaw ich myślenia o teatrze. Pierwszy tyczy polityki. Drugi - teatru. Pierwszy utożsamia patriotyzm z narodowym samochwalstwem i przypisaną mu starą patetyczną retoryką. Drugi błąd traktuje teatr jako patriotyczną agitkę, co wywodzi się z Moskwy, ściślej, z ZSRR z jego prop. agit.

Z przykrością wypada mi stwierdzić, że do tego drugiego błędu walnie przyczynił się Jan Kott politycznie interpretując Szekspira ("Ryszard III - Beria" czy "Hamlet po XX Zjeździe"). To płaskie publicystyczne czytanie Szekspira zakorzeniło się od lat w naszej krytyce. Laureat nagrody Krytyka '95 podsumowujący cały sezon teatralny warszawskich teatrów, na czoło nielicznych osiągnięć wysuwa współczesną sztukę, w której autor zajmuje się Karajanem. "Kolaborant czy nie kolaborant?" Jak byśmy dziś większych zmartwień nie mieli!!!

Dwadzieścia lat temu, kiedy realizowałem "Antygonę" wbrew płaskiej tradycji, która nakazywała teatrom grać bohaterkę jako świętą, a Kreona jako politycznego przestępcę utożsamianego z Hitlerem i Stalinem - kiedy w zgodzie z Sofoklesem zrealizowałem tę "Antygonę" jako tragiczny konflikt dwóch równoprawnych racji, na dwóch różnych płaszczyznach: Kościoła i państwa - najwybitniejsza recenzentka tamtych czasów zarzuciła mi sprzyjanie... Gierkowi.

Oto koronny przykład rodowodu naszej krytyki teatralnej, zdeformowanej myślą marksistowską. Najczystszej wody socrealizm sowiecki. I tak mam szczęście. W 1936 roku w Kijowie aktor dostał dwa i pół roku więzienia za zagranie sympatycznego cara. Apologeci tradycyjnie rozumianego patriotyzmu nie zauważyli, że tenże patriotyzm w naszej polskiej literaturze, już na początku XIX w. zmienił swój charakter i zaczął się nam dobierać do skóry szyderstwem o wiele celniejszym i groźniejszym niż usypiające nas samochwalstwo Sienkiewicza. Ale właśnie to oni: Garczyński, Słowacki, Krasiński, Norwid, Wyspiański i Gombrowicz, zaczęli nas Polaków, po raz pierwszy, traktować poważnie. Jako partnerów, a nie jak niedorozwinięte dzieci. Najjaśniej sformułował ten problem Wyspiański w "Weselu" w słowach królewskiego błazna do polskiego dziennikarza. Oryginalny tekst brzmi:

Stańczyk

Ale świętości nie szargać, bo trza aby święte były,

Ale świętości nie szargać to boli.

Dziennikarz

Tragediante!

Stańczyk

Commediante!

A my? Cośmy z tą myślą Wyspiańskiego zrobili? Skreśliliśmy mu całą pointę i wywiesili na sztandarze:

Ale świętości nie szargać,

bo trza żeby święte były! I kropka.

Dawno temu, w małym polskim dworku męczył małego Stasia Bełza, autor katechizmu Małego Polaka, usiłując wbić mu w pamięć:

- Kto ty jesteś?

- Polak mały!

- Jaki znak twój?

- Orzeł Biały!...

Przysłuchiwał się tej martyrologii dziecka Leopold Staff i wreszcie nie wytrzymał. Podszedł do małej Marysi, siostry Stasia, coś jej poszeptał do ucha i obydwoje, po cichu, wyszli z pokoju. Wieczorem po kolacji, wobec zgromadzonych gości, Staff z Marysią wyrecytowali zupełnie inny katechizm:

- Kto ty jesteś?

- Mała Polka.

- Jaki znak twój?

- Parasolka!

Traktowanie teatru jako agitki to fałszywe jego rozumienie. Jego funkcji i jego zadań. Zapomniano, że teatr jest gatunkiem sztuki. I zawsze nim był. W Grecji, w Anglii, w Hiszpanii, Francji, w Niemczech. Z tym, że u nas, w Polsce, budowali go jeszcze poeci. Od Kochanowskiego, Krasickiego, Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, Wyspiańskiego aż po Różewicza. I to jest specyfika polska. To jest cecha, która odróżnia nasz teatr od wszystkich innych teatrów europejskich.

Jeszcze inna cecha wyróżnia nasz teatr. Otóż termin "narodowy", od kiedy zaczął budować go Bogusławski, znaczy "powszechny". Dla każdego teatr nasz był u samych swoich narodzin antyelitarny i antydworski. Dworski grany był po francusku lub, jak opery, po włosku.

Teatr nasz programowo był jeszcze antyklasyczny. Adaptował i uaktualniał francuskie i niemieckie utwory. I polonizował je. I jeszcze jedno. Od swoich narodzin, od Greków, teatr stawia nam pytania, obojętnie: natury politycznej czy egzystencjalnej, i nigdy na nie nie odpowiada sam. Szanuje swojego widza i jemu zostawia odpowiedź. Konflikt tragiczny - co nie mieściło się w filozofii marksistowskiej - zakładał, że obie jego strony mają rację. I Antygona, i Kreon. Ona na płaszczyźnie wiary i religii - on na gruncie państwa. W socrealizmie, jak pamiętamy, tylko jedna strona miała rację. Druga z reguły była amerykańskim szpiegiem.

Teatr wielkich pisarzy - niepokoi.

Teatr małych - poucza.

Teatr wielkich - stawia problemy.

Teatr małych - rozwiązuje je.

Nad teatrem małych unosi się użytkowa publicystyka czy polityka.

Nad teatrem wielkich - latają anioły.

Nie wiem, czy dziś jest możliwe, budowanie takiego teatru. Ale nic nas nie zwalnia od konieczności podejmowania tych prób.

Żyjemy w czasie zupełnie odmienionym. Kiedy budowałem swój narodowy, polski teatr, nie miał on prawie konkurentów. W kinach szły filmy radzieckie i bułgarskie, czasem od święta, te dobre, nasze. Nie było telewizji satelitarnej z jej wideo-klipami - nie było wideo w każdym prawie domu. Paszporty nasze leżały w policji. Dolary kupowało się na czarnym rynku. Złotówka polska nie miała wartości. Dziś towary zachodnie są droższe u nas, niż na Zachodzie. W kinie miejsce Bergmana zajął Tarantino, w muzyce... w rozrywce... itd. itd.

A jeszcze na co dzień w telewizji o 19.30 idzie kabaret panów w średnim wieku pozbawionych jednak wdzięku, przebijany obrazami z Czeczenii i Serbii.

To wszystko w sposób niezauważalny zmienia nas i kształtuje. Inaczej zaczynamy widzieć, inaczej słyszymy wszystkie te zachodzące w nas zmiany - teatr żywy musi to wziąć w rachubę. Musi liczyć się z tą, inną już, optyką i akustyką i musi ją uwzględnić w swojej pracy, jeśli chce rzeczywiście do tego nowego widza trafić. I co ważniejsze jeśli chce trafić do młodych. Do tych, którzy za parę lat będą budować nasz kraj.

Wielką szkodą byłoby, gdybyśmy tych młodych, którym szkoła obrzydziła już naszą klasykę, jeszcze w teatrach tą klasyką na śmierć zanudzili.

Piszę te słowa 17 września. Z radia spływa komunikat: "Za dwie godziny rozpoczną się uroczystości z okazji 65. rocznicy wkroczenia do Polski Armii Czerwonej."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji