Artykuły

W nikczemniku szukam człowieka

- Bycie w radiu trzeba udowodnić codzienną w nim przydatnością. To chyba jedyne miejsce, w którym aktor, otrzymując propozycję, nie pyta, za ile ma wystąpić, tylko z kim. To też niecodzienna okazja obcowania z literaturą najwyższej próby - mówi HENRYK TALAR, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Czym jest dla pana Wielki Splendor, który w ostatni poniedziałek odebrał pan za kreacje w Teatrze Polskiego Radia?

Henryk Talar: Nagrodą za kawał życia spędzonego przed mikrofonem PR. Czymś więcej niż Złota Maska, którą otrzymałem za jeden spektakl, czy Złoty Ekran za jeden film. Bo bycie w radiu trzeba udowodnić codzienną w nim przydatnością. To chyba jedyne miejsce, w którym aktor, otrzymując propozycję, nie pyta, za ile ma wystąpić, tylko z kim. To też niecodzienna okazja obcowania z literaturą najwyższej próby.

Wysokiej klasy literatura to na szczęście nie tylko domena Polskiego Radia. Pan miał okazję co najmniej kilkakrotnie się z nią zetknąć w teatrze. "Zbrodnia i kara" Dostojewskiego, w której grał pan Porfirego, wydaje się dzisiaj szczególnie na czasie...

- Genialność Dostojewskiego widać w każdej epoce. Od lat jestem zafascynowany jego twórczością. Skończyłem własną adaptację "Zbrodni i kary", w której Raskolnikow nie sprawia wrażenia psychopaty. Wręcz przeciwnie, wszyscy widzieliby w nim dobrze ułożonego, przystojnego młodzieńca, który wśród sąsiadów wzbudzałby sympatię. I właśnie taki człowiek dopiero przy bliższym poznaniu okazałby się groźny. Drzemałyby w nim demony, o które nikt by go nie posądzał. Rozmawiałem o tej inscenizacji z Piotrem Adamczykiem. Może zagramy ją wspólnie. Raskolnikow Adamczyka miałby wiele cech wspólnych z Breivikiem z Norwegii, choć wymowa spektaklu z pewnością nie ograniczałaby się tylko do tamtego zdarzenia.

W dzisiejszych czasach przeraża obojętność ludzi na zło. Sam pan tego doświadczył, gdy niedawno w pociągu próbował schwytać jednego z bandziorów przy zupełnej obojętności pozostałych pasażerów.

- Telewizje rozdmuchały ten temat, ale moja reakcja była spontaniczna. Nie było czasu na kalkulację ani chęci wykazania się odwagą. Gdy wróciłem do domu, nie przyznałem się żonie, bo z racjonalnego punktu widzenia mogłem nie żyć. Wiem, że gdyby przydarzyło się nieszczęście ofierze schwytanego przeze mnie oprawcy, pomyślałbym: tchórzu, dlaczego nie zareagowałeś? Jeśli widząc coś niepokojącego, zawsze będziemy przywoływać w pamięci zamordowanego na przystanku tramwajowym policjanta, wkrótce będziemy się bali wyjść na ulicę.

Na jaką sztukę ze swoim udziałem zaprosiłby pan widzów do Teatru Narodowego?

- Przyznam szczerze, że mam z tym pewien problem. Czuję, że już po raz drugi w swej drodze artystycznej przeżywam w macierzystym teatrze syndrom ławki rezerwowych. Na początku było tak w Ateneum, do którego zaangażowany zostałem po sukcesach w Kaliszu za dyrekcji Izabelli Cywińskiej. Tamten okres przeszedł do historii teatru, a ja miałem w dorobku główne role w najlepszych spektaklach Cywińskiej i Prusa. W Ateneum, zanim doszlusowałem do czołówki zespołu i grania w duecie z Wilhelmim, Śląską, Świderskim czy Sewerynem, musiałem swoje odczekać. Teraz w Narodowym sytuacja się powtarza, znowu mam wrażenie, że coś muszę udowodnić, przekonać reżyserów, że warto, by zaproponowali mi coś poza mniejszym czy większym epizodem. Wyjątkiem była postać w "Wędrowcu", która przyniosła mi nagrodę. Nie należę do aktorów, którzy manifestują swą niechęć, upominają się o swoje. Bardzo cenię ten zespół i dyrektora, który mnie zaangażował. Ale chętnie bym udowodnił, że stać mnie na więcej.

Teatr Narodowy w dość zgodnej opinii krytyków i widzów jest jedną z najlepszych obecnie scen. Ostatnio głośno jest nie tylko o sukcesach artystycznych, lecz także o sporze Englert - Szapołowska. Jak pan patrzy na ten konflikt?

- Mimo sympatii do Grażyny Szapołowskiej nie mam żadnej wątpliwości, że racja leży po stronie Jana Englerta. Byłem dwukrotnie dyrektorem teatru i wiem, że postąpiłbym tak jak on. Jeśli jest się etatowym aktorem, lojalność wobec publiczności i zespołu zobowiązuje. To jest poza dyskusją.

Dlaczego dwukrotnie zdecydował się pan na objęcie dyrekcji teatrów?

- Kiedy w Kaliszu jako młody aktor grałem Konrada w głośnej inscenizacji "Wyzwolenia", dobrze zapamiętałem słowa Wyspiańskiego "Zróbmy coś, co by od nas zależało, zwłaszcza że dzieje się tak wiele, co nie zależy od nikogo". I to był powód, dla którego przyjąłem propozycję najpierw z Częstochowy, a potem z mego rodzinnego Bielska-Białej. W Bielsku udało mi się z wielkim trudem wywalczyć dla teatru scenę kameralną. Ponieważ otworzyliśmy ją w dawnej stolarni, część zespołu i urzędnicy nadali jej nazwę sTALARnia. Jak słyszałem, obecne władze zmieniły nazwę na Mała Scena. Pozostawię to bez komentarza. Zarówno w przypadku Bielska, jak i Częstochowy nie chodziło mi o dyrektorski gabinet i pieczątkę. Po prostu chciałem zmienić mentalność niektórych ludzi, ich myślenie o teatrze. Pokazać, że w obu tych miastach można robić teatr, o którym pisać się będzie z uznaniem w prasie ogólnopolskiej. Że mogą tam powstać spektakle, które bez wstydu można pokazać w Warszawie, Krakowie czy Wiedniu. A tak było z "Lotem nad kukułczym gniazdem" czy "Mistrzem i Małgorzatą".

W tym drugim osiągnął pan prawdziwe mistrzostwo, wcielając się w tak różne postacie, jak diaboliczny Woland i rzymski prokurator Judei Poncjusz Piłat, człowiek, który czuje, że spotkanie z Jezusem przewartościowało jego życie...

- Jako dyrektorowi teatru zależało mi na mądrym dialogu z publicznością. To przedstawienie miało rzeczywiście rekordową oglądalność. Gdybym nie odszedł z Bielska, pewnie grane byłoby przez następne sezony. Andrzej Maria Marczewski, który wprowadził utwór na polskie sceny, znakomicie docenił mądrość książki i jej magię. Uważam, że i dziś warto wrócić do tamtej adaptacji w innym teatrze.

Scenę, w której jednym gestem i spojrzeniem z diabolicznego Wolanda zmienia się pan w zmęczonego życiem Poncjusza Piłata, niektórzy przyrównywali do genialnej pracy Tadeusza Łomnickiego w "Amadeuszu". Łomnicki grający Saleriego w ciągu sekundy potrafił przeobrazić się z pełnego pretensji do świata młodzieńca w zawistnego schorowanego starca.

Są takie role, w których aktor czuje, że grając je, unosi się, dostaje skrzydeł. Dla mnie czymś takim była właśnie m.in. postać Konrada w "Wyzwoleniu", Porfirego w "Zbrodni i karze" czy Wolanda i Piłata w "Mistrzu i Małgorzacie".

Potrafi pan zaskakiwać. Jerzy Stefan Stawiński mówił mi, że pański Piszczyk był najlepszym od czasów Bogumiła Kobieli...

- To była jedna z najbardziej zaskakujących propozycji, jakie otrzymałem. Po serii twardych facetów, gestapowców, z powodu których ludzie na mój widok przechodzili na drugą stronę ulicy, pojawił się reżyser Maciej Domański i zaproponował w teatrze wrocławskim rolę Jana Piszczyka, życiowego nieudacznika, człowieka wrażliwego, nieporadnego. Pamiętam, jak wielu widzów pozdrawiało mnie wtedy z uśmiechem. Dziwili się, że nie jestem takim skończonym draniem, za jakiego brali mnie wcześniej, oglądając choćby "Polskie drogi".

Reżyserzy wolą jednak obsadzać pana w rolach tych ostatnich. W filmie o kardynale Wyszyńskim zagrał pan przebiegłego Bieruta, a niedawno wygrał międzynarodowy casting na postać Stalina...

- Ta druga rola, czyli udział w rosyjskiej superprodukcji, musi jeszcze poczekać, bo zdjęcia przełożono z powodów finansowych. Dla nas, Polaków, Stalin jest chodzącą nikczemnością, człowiekiem odpowiedzialnym za Katyń i obecny kształt terytorium Polski. Natomiast dla wielu Rosjan - przede wszystkim znakomitym strategiem, człowiekiem, który przyczynił się do potęgi komunistycznej Rosji. Myśląc o tej postaci, brałem pod uwagę te dwa aspekty. A grając nawet największego nikczemnika, nie mogę zapominać, że gram człowieka.

Pozostańmy na chwilę przy polityce. 13 grudnia zobaczymy pana w niezwykłym widowisku "Kolęda-Nocka".

- Starsze pokolenie doskonale pamięta, czym był ten utwór przed 30 laty. Jak trafną stanowił diagnozę tamtej epoki. Tegoroczny koncert to nie tylko wieczór wspomnień. Ernest Bryll dopisał nowe teksty. Myślę, że dzięki temu dzisiejsza "Kolęda" jest nie mniej przejmująca niż kiedyś. Zacytuję fragment swojej kwestii:

Przyjaciele lat ważnych

kiedyś uśmiechnięci

dla mnie wtedy pół-święci,

a dzisiaj - zacięci.

Gryzący siebie jak psów

chora zgraja

Nieustępliwi, sobą Polskę

zasłaniają.

A ona jest. I kiedy minie ta

wścieklizna.

Może się do nich przyzna

Może się do nas przyzna.

Wiedźmin ale kino+ | 5.05 | PIĄTEK | 13.30 | ŚRODA | tvp 2 | 0.55 | WTOREK

Twarze i maski Kino Polska | 10.10 | PON.

Kolęda-Nocka. 30 lat później

Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy

Henryk Talar

Wybitny aktor teatralny, filmowy, telewizyjny i radiowy. Ostatnio zdobywca Wielkiego Splendora - nagrody przyznawanej najwybitniejszym artystom przez Teatr Polskiego Radia. Absolwent krakowskiej PWST. Debiutował na deskach Teatru Bogusławskiego w Kaliszu, potem po przeprowadzce do Warszawy związał się z teatrami Ateneum i Studio. Był dyrektorem Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie i Polskiego w Bielsku Białej. Obecnie jest aktorem Teatru Narodowego w Warszawie. W filmie dużą popularność przyniosły mu role w "Polskich drogach", "Na srebrnym globie", "Twarze i maski", "Wiedźmin". Rola w telewizyjnej "Selekcji" przyniosła mu Złoty Ekran. W teatrze kreacją okazali się Konrad w "Wyzwoleniu", Poncjusz Piłat i Woland w "Mistrzu i Małgorzacie", tytułowy "Świętoszek" oraz McMurphy w "Locie nad kukułczym gniazdem" czy Porfiry w "Zbrodni i karze". Był Bierutem w "Prymasie.Trzech latach z tysiąca". Niedawno wygrał międzynarodowy casting na rolę Stalina w rosyjskiej superprodukcji. W dubbingu spośród ponad 30 ról zapisał się w pamięci jako Kaligula w serialu "Ja, Klaudiusz" oraz Aleksander w kreskówce "Pszczółka Maja".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji