Artykuły

Pomnikowanie polskie

O cyklu "Pomniki polskie" na Festiwalu Boska Komedia w Krakowie, przedstawieniach: "Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim Sylwii Chutnik i Marcina Libera; "W imię Jakuba S." Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki oraz "Panu Tadeuszu w reż. Mikołaja Grabowskiego pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Pomysł, by Boską Komedię otworzyć premierami przedstawień zamówionych przez festiwal, był znakomity. Zawsze większe emocje budzą przedstawienia nowe, jeszcze nieopisane i nieocenione (a z opisanych i ocenionych jako najlepsze składa się program festiwalu).

Druga sprawa to intrygująco brzmiący temat - raczej wiadomo było, że nikt nie będzie pomników stawiać, ale je dekonstruować albo chociaż podejrzliwie oglądać. No i trzecia sprawa: premiery mogą liczyć na zainteresowanie ogólnopolskich mediów.

Pomnik pierwszy: kobieta ma gorzej

Pierwszą premierą z cyklu "Pomniki polskie" była "Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim" Sylwii Chutnik (tekst) i Marcina Libera (reżyseria) z teatru w Wałbrzychu. Tytuł zapowiadał niekonwencjonalne spojrzenie na Marszałka. Spojrzenie kobiece, jako że bohaterką była druga jego żona, Aleksandra ze Szczerbińskich. Nie jest to postać utrwalona w polskiej wyobraźni zbiorowej, a z przedstawienia niewiele się o niej dowiedzieliśmy. Rozdzielona między trzy aktorki i trzy role społeczne - rewolucjonistki, matki i zdradzonej żony, pozostała postacią enigmatyczną. Nieudanym konceptem było wpisanie narracji w ramę "Trędowatej" (Stefcią jest tu Aleksandra, Waldemarem - Piłsudski). Nie dość, że nie uruchamia to żadnej ciekawej interpretacji, to jeszcze oddala od prawdziwej pani Piłsudskiej, która bynajmniej nie zmarła wśród kwiecia w ramionach męża, ale przeżyła go o wiele lat. Ze sztywnego podziału na świat kobiecy (owa potrojona Aleksandra) i męski (pięciu mężczyzn komentujących chórem jej słowa i coraz to wybuchających złośliwym śmiechem) wywnioskować można jedynie, że kobieta ma gorzej. Jeżeli przedstawienie miało na celu upomnienie się o kobiecą narrację, pomijaną w oficjalnej historii, zdecydowanie się to nie udało. Nieszczęsna marszałkowa do reszty straciła osobowość i została potraktowana instrumentalnie, jako element dość prymitywnie prowadzonej feministycznej reinterpretacji historii o niezbyt jasnym celu.

Pomnik drugi: większość Polaków wywodzi się ze wsi

Druga premiera "Pomników" zatarła wrażenie pierwszej. "W imię Jakuba S." [na zdjęciu] Pawła Demirskiego (tekst) i Moniki Strzępki (reżyseria) to przedstawienie traktujące historię nie jako materiał dla reinterpretacji, ale jako obszar żywy, determinujący nasze życie. Nasze współczesne istnienie w dobie kryzysu. Na zasypanej śniegiem scenie, między usypiskiem z biurowych krzeseł a krzywą ścianą zrujnowanej komórki, lodówką z wódką, stołem a zdezelowaną antyczną kanapą rozgrywa się groteskowo śmieszny i okrutnie groźny dramat ofiar kapitalistycznej rzeczywistości. Ledwo kapitalizm zdołał się w Polsce przyjąć, zwyrodniał w wyniku kryzysu, a może zawsze był zwyrodniały, tylko wydawał się nam rajem. Ledwo zdołaliśmy zakosztować rozkoszy kupowania mieszkań na kredyt, okazało się, że kredyt to niewola równa pańszczyźnie.

Strzępka i Demirski przypominają, że większość Polaków wywodzi się ze wsi, z chałup i czworaków, a nie z dworków, jak by zapewne pragnęli. Chłopskość wciąż wyłazi z bohaterów spektaklu - zaciągają z wiejska, kłaniają się przyznającej kredyty urzędniczce banku jak ekonomowi, skarżą się na trudne życie wiejskiego dziecka, które zamiast jeździć na wakacje, musiało jeździć ciągnikiem. Ta chłopskość współistnieje z kapitalizmem oraz przeszłością w osobie Jakuba Szeli (Krzysztof Dracz), który pojawia się na początku spektaklu jak widmo, niechciane, zapomniane, ale uporczywie o sobie przypominające. O czym? O tym, że dano mu kiedyś władzę na 24 godziny; mógł zrobić co chciał, żeby naprawić świat. I zrobił. Jego potomkowie boją się nawet myśleć o takich 24 godzinach.

Spektakl nie jest bynajmniej suchym wykładem historyczno-socjologicznym. Śnieżne pustkowie z ruinami cywilizacji chłopskiej i miejskiej to rodzaj czyśćca (nie po raz pierwszy u Strzępki i Demirskiego), w którym kłębią się przeszłość i przyszłość, lęki, resentymenty, diagnozy. Również lęki własne - para rozpaczliwie starająca się o kredyt do Strzępka (Klara Bielawka) i Demirski (Paweł Tomaszewski). Artyści owi przyzwyczaili już widownię do szalonego tempa i ostrej groteski - i to w spektaklu znajdziemy. Ale brzmi w nim też nowy ton - melancholii, wyciszenia; role są jakby staranniej wykończone. Znalazło się tu miejsce na smutne rosyjskie romanse śpiewane pięknie przez Alonę Szostak, grającą ofiarę rzezi paradującą z widłami wbitymi w plecy.

Pomnik trzeci: żeby nie było tak miło

Strzępka i Demirski przypomnieli nam o chłopskich korzeniach i pokazali, że Polska to kłębowisko sprzecznych sił. Mikołaj Grabowski w "Panu Tadeuszu" pokazał Polaków jako wspólnotę, a dwór szlachecki jako wzór, za którym tęsknimy i który w sobie nosimy. My współcześni - przedstawienie rozpoczyna się bowiem od obrazu pielgrzymów. Nie tamtych, z "Ksiąg pielgrzymstwa", ale współczesnych, zmierzających zapewne do jakiegoś świętego miejsca. Scenografia dyskretnie podsuwa taki trop - to kościół w remoncie, z rusztowaniami i betoniarką, z ministrantem przysypiającym na ławce. W pielgrzymce biorą udział wszystkie stany - młodzi i starzy, prowincjonalni eleganci i miejskie damy, zakonnik i Żyd.

Stopniowo i gładko gromada pielgrzymów zyskuje indywidualne rysy - bohaterów "Pana Tadeusza". Pod koniec aktu pierwszego niektórzy pojawiają się w strojach z epoki. W akcie drugim przeobrażenie jest już całkowite. Wszyscy są już z "Pana Tadeusza"; pielgrzymka dotarła do świętego miejsca, czyli poematu Mickiewicza?

Mikołaj Grabowski już od dawna planował teatralną wersję ukochanego poematu. I wydaje się, że pragnienie podzielenia się z widownią miłością do tego utworu jest głównym tematem spektaklu. Mamy rozkoszować się dowcipem, ironią, melancholią, mistrzostwem języka, docenić błyskotliwe zmiany rejestrów, przejścia od niemal farsowych chwytów do powagi czy sentymentu. Grabowski i aktorzy robią wszystko, żeby nam to umożliwić. Aktorskie i inscenizacyjne perełki sypią się jak z rękawa, nawet w nadmiarze. Jak tu nie zachwycić się zręcznym przechodzeniem od narracji do dialogu, od autoprezentacji postaci do działania? Sceniczna maszyneria działa jak w zegarku, aż chciałoby się, żeby czasami coś zazgrzytało, żeby nie było tak miło, żeby Grabowski wytrącił widzów z tego przyjemnego oglądania. Żeby ujawnił, co myśli o nas i "Panu Tadeuszu", żeby nazwał ostrzej tę potrzebę identyfikacji ze światem opisanym przez Mickiewicza. Ale do żadnego przełamania nie dochodzi, choć może i takie zamiary były - spektakl nie kończy się weselem i polonezem, a śmiercią Jacka Soplicy. Jednak scena ta, choć długa, nie zmienia ogólnego tonu, co najwyżej zabarwia go - po raz kolejny - melancholią.

Muzyka Zygmunta Koniecznego odsyła do innego "złotego wieku", innej mitycznej wspólnoty - lat 70. w Starym Teatrze, przedstawień Wajdy i Swinarskiego. Czasu idealnego (tak przynajmniej głosi mit) porozumienia między sceną a widownią. I chyba o takie porozumienie Grabowskiemu chodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji