Dwa oblicza Starego Teatru
Paradoksalna prawidłowość polskiej rzeczywistości kulturalnej wyraźnie dowodzi, iż właśnie najgorsze warunki pracy stanowią prawdziwą rękojmię artystycznego efektu. Obok polskich scen studenckich, znanych w całym świecie, a działających w uwłaczających nieraz lokalowo-finansowych warunkach, wyzywającym przykładem profesjonalnym jest sytuacja krakowskiego Teatru Starego im. Heleny Modrzejewskiej, zagrożonego stale bhp-owsko-pożarową eksmisją ze starego XIX -wiecznego budynku.
Godząca w dyrektora - "nieprofesjonalistę" częstotliwość personalnych utarczek z zasłużoną częścią ansamblu podwawelskiego grodu okazuje się na szczęście odwrotnie proporcjonalna do artystycznych osiągnięć zespołu, z którym stale pracują dwaj wybitni inscenizatorzy: Konrad Swinarski i Jerzy Jarocki. Brytyjsko-szwajcarski triumf "Biesów", a także sukcesy szekspirowskiej komedii "Wszystka dobre, co się dobrze kończy" i "Matki" Witkacego na ostatnich Spotkaniach Warszawskich potwierdziły niepoślednią pozycję Starego Teatru.
Sezon obecny, którego półmetek niedawno teatry przekroczyły, stoi pod znakiem opisanych już w całej prasie "Dziadów" w inscenizacji Swinarskiego. To istotnie spektakl, który historia polskiego teatru zapisze pośród trwałych i znaczących osiągnięć. Ciekawym, twórczym dopełnieniem sezonu stać się winna rozpoczęta już przez Jarockiego i znajdująca się obecnie w pierwszych próbach, sceniczna wersja "Procesu Franza Kafki.
I tu dochodzimy do charakteryzującego dyrektorską kadencję Gawlika sezonowego układu sił. Obecność Jarockiego i Swinarskiego, uzupełniona twórczą wizytą takiego np. Andrzeja Wajdy, stuprocentowo gwarantuje jedno czy nawet dwa teatralne wydarzenia w sezonie. Pozostałe pozycje natomiast oddzielają od przemyślanych i dopracowanych spektakli tych twórców znaczne czasem różnice artystycznego efektu. W ubiegłym roku tak było nie tylko ze strindbergowską inscenizacją Jitki Stokalskiej, która nie była w stanie obronić słabiutkich jednoaktówek autora "Tańca śmierci". Dla znanych i popularnych w świecie Beckettowskich dramatów - "Szczęśliwych dni" i "Komedii" nie znalazł oryginalnego klucza Interpretacyjnego Bohdan Hussakowski. Nie udała się także sceniczna prezentacja przegranej już w fazie scenariusza "Sprawy Brzozowskiego", a już kompletnym twórczym nieporozumieniem, stała się klęska doświadczonego Jerzego Kreczmara na pełnym zasadzek, przewrotnym i ekshibicjonistycznym tekście "Na czworakach" Tadeusza Różewicza.
Niepowodzenia ubiegłego sezonu zatem brały swój początek zarówno w ryzykownym wyborze repertuarowym, nieuzasadnionym na dodatek twórczą indywidualnością, która potrafiłaby na bazie tego tekstu zbudować własną ciekawą wizję, jak i też w nie rokującym nadziei na sukces zestawieniu reżysera i tekstu. Znamienne te i charakterystyczne porażki przypomnieć warto dlatego, że powtórzyły się z matematyczną niemal dokładnością w roku bieżącym.
Rozdmuchanym reklamowym zabiegom wokół światowej prapremiery "Wywiadu" Hansa Krendlesbergera kres zadał właściwie sam materiał sztuki. Termin "prapremiera światowa", którym epatować lubią nie mający już nic poza tym do powiedzenia twórcy, ma na nas jeszcze działanie magiczne, usprawiedliwiające z góry nawet szkolne błędy warsztatu czy nieoryginalne treściowe zapożyczenia.
"Wywiad" - to jedna z wielu fabularnych opowiastek o upadku filmowej aktorki, przyrządzona w łatwostrawnym sosie socjo-żurnalistycznych formułek "życiowej spowiedzi". Czerpie pełnymi garściami z bogatej literatury naukowych opracowań "gry w sukces", której to mechanizmom poddana bywa każda gwiazda. W "Wywiadzie" - co gorsza - dochodzą do głosu gotowe kompozycyjne wzorce. Nieprzypadkowe zbieżności ujawnia zwłaszcza głośny kiedyś monodram Tennessee Williamsa z roku 1962 "The Milk Train Does'nt Stop Here Any More" ("Wózek z mlekiem nie zatrzyma się tu nigdy"), wykorzystany potem przez Josepha Loseya w filmie "Boom" z Liz Taylor i Richardem Burtonem.
Sztuka wiedeńskiego radiowca jest po prostu wszystkoidalną hybrydą, w której pomieszały się wszelkie możliwe źródła gwiazdorskich frustracji z okupacyjnym koszmarem wyrzutów sumienia włącznie. Stąd też wszystko pozostało w sferze dialogowej i monologowej informacji, a suma poszczególnych zachowań bohaterki - Eleny Winters od żywiołowej radości poprzez narcyzystyczną kokieterię i pretensjonalną megalomanię aż do wybuchów histerycznego szaleństwa, nie daje nawet cienia szansy na uchwycenie zawiązków psychologicznej motywacji owych emocjonalnych przemian. Bardzo dobrej aktorce Zofii Niwińskiej, której niestety wmówiono tę benefisową rolę, pozostał ratunek w wyrazistym odgrywaniu poszczególnych etiud. Nie było to możliwe, bo "Wywiad" napisał Krendlesberger językiem ateatralnej retoryki, słabości zaś dramaturgicznej ekspresji ujawniły się zwłaszcza w papierowych charakterach jej partnerów.
Inscenizacja Romany Próchnickiej, mimo wielu efekciarskich efektów, nie zdołała wiele zdziałać. Oprawa plastyczna Daniela Mroza nie stanowiła oczekiwanego atutu. Salon woskowych figur - kolejnych zmumifikowanych już wcieleń gwiazdy - wtopiony we wnętrze domu o wyraźnych iberyjskich reminiscencjach, nie otrzymał akcentów metaforycznego uogólnienia. Jednym słowem: "Wywiad" w Teatrze Starym jest dowodem, jak repertuarowa pomyłka potrafi pociągnąć za sobą klęskę poszczególnych twórców.
Klęską inscenizatora, której nie można nawet opisywać bez niepotrzebnej irytacji, okazała się realizacja "Bolszewików" Szatrowa, sztuki o ukształtowanej już w Polsce ciekawej tradycji inscenizacyjnej. Andrzej Przybylski - inscenizator krakowskiej premiery, ciekawy kiedyś debiutant inscenizacja "Warszawianki" na scenie szkolnej warszawskiej PWST) i młody "zapowiadający się" - przegrał już w momencie wyboru interpretacyjnego kierunku. Żywioł publicystyczny, który wypunktował, nie tylko zanudził znającego dobrze przebieg i kulisy Rewolucji polskiego widza, ale - co więcej - pozbawił poszczególnych bohaterów rysów indywidualnych. Aktorzy pozostawieni własnym stereotypowym dosyć wyobrażeniom charakterologicznym nie potrafili zbliżyć się nawet przez chwilę do prawdy tragicznego przeżycia dni walki o władzę w Kraju Rad.
Jedno wydarzenie i jedno ciekawe przedstawienie, to trochę mało jak na pretendujący do miana najlepszego w Polsce teatr. Chociaż "Dziady" Swinarskiego są artystyczną odtrucia na wszelkie pomyłki, druga połowa sezonu, a w niej spektakle Jarockiego i Grzegorzewskiego zadecydują, czy sukces Swinarskiego nie pozostanie tak wyraźnie odosobniony.