Artykuły

"Być albo nie być", tylko prościej

- Gogol jest mi bardzo bliski z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, że się "nie certoli", jest okrutnie uczciwy w analizie ludzi, a w tym i samego siebie. Nie ma w nim wszechobecnego dzisiaj, durnowatego połączenia pychy i poczucia nadwiedzy - AGATA DUDA-GRACZ przed premierą spektaklu "Według Bobczyńskiego" we Wrocławskim Teatrze Współczesnym.

Małgorzata Matuszewska: "Rewizor" Gogola bywa traktowany jako komedyjka o problemie, który był, minął, a jeśli nawet nie minął, to jest błahy. Czy rzeczywiście jest?

Agata Duda-Gracz: Może tak być, jeżeli odczytamy tę sztukę dosłownie, jako satyrę na małomiasteczkowych urzędników w carskiej Rosji. Wtedy z dystansem, jaki daje nam odległość czasowa i kulturowa, możemy się naprawdę dobrze bawić, a po spektaklu zadowoleni z siebie wrócić do domu.

A jeśli potraktujemy sztukę nie jako starą komedię, kim jest rewizor?

- Jest wszystkim tym, czego najbardziej się boimy. A że każdy z nas nosi w sobie inny lęk, toteż każdego z bohaterów odwiedza inny rewizor. Ucieleśnienie takich pojedynczych strachów "rewiduje" naszych bohaterów ostatecznie i nieodwracalnie.

Jest straszny?

- Tak, dlatego żaden aktor nie może się wcielić w jego rolę, bo wtedy rewizor (jaki by nie był) okaże się tylko człowiekiem. Jego obecność objawia się na scenie przez to, co dzieje się z ludźmi pod jego wpływem, jak ich ona zmienia i obnaża. Dla przykładu: jedna z postaci starzeje się w przyspieszonym tempie, inna traci swoje właściwości i staje się zaprzeczeniem wszystkiego, czym była do tej pory.

Spektakl oparty jest na "Rewizorze", a nosi tytuł "Według Bobczyńskiego". Kim jest Bobczyński

- Jest jak postać z plakatu z napisem "zwykły człowiek". Takie wygodne hasło do określenia kogoś "bez znaczenia", kim wycieramy sobie gębę w razie potrzeby. Raz więc nazywany jest przedstawicielem narodu, innym razem szarym widzem, konsumentem, kimś, każdym, nikim.

Ma jakąś cechę, która go nie wyróżnia, ale pozwala opisać?

- Ma potrzebę istnienia. Po prostu. Na początku spektaklu Bobczyński mówi cudowne zdanie, swoje credo i największe pragnienie: "a jak pan już będzie tam, w stolicy, to niech pan powie tym wszystkim możnowładcom i admirałom, a może nawet najjaśniejszemu panu, że w tym a tym mieście mieszka obywatel Piotr Iwanowicz Bobczyński. Tylko tyle. Piotr Iwanowicz Bobczyński". To jest jak skrócona wersja hamletowskiego monologu "być albo nie być"; tylko prościej, zwyczajniej. Egzystencjalne zmaganie kogoś, kto nikogo nie obchodzi, z samym sobą.

W kontekście twierdzenia, że rewizor może być śmiercią, te pierwsze słowa to...

- ..."chcę być"...

...może są prośbą do Boga: "niech zaistnieję?

- "Niech się o mnie dowiedzą", "niech mnie zauważą", "oddam całą moją szarość za jeden kolorystyczny eksces". I tak się dzieje. Ceną za zaistnienie jest jego koniec. Śmierć postaci.

Dlaczego tak się dzieje?

- Kiedy ostatnio zadałam to pytanie (bez związku ze spektaklem) usłyszałam, że "taka jest kolej rzeczy". Każdy chce spełnienia marzeń. Myślę, że niebezpieczeństwo tkwiące w marzeniach polega na tym, że mogą się spełnić. I to właśnie przydarzyło się naszemu bohaterowi. Wszystko, co dzieje się na scenie, jest opowiadane z jego perspektywy. Nie ma tu niczego obiektywnego, żadnej tzw. szerszej perspektywy; jest tylko wnętrze głowy jednej postaci próbującej spełnić swoje marzenie.

"Według Bobczyńskiego" jest Pani drugim spotkaniem z Gogolem, po "Według Agafii" w łódzkim Teatrze im. Jaracza. Postanowiła Pani zgłębić Gogola?

- Gogol jest mi bardzo bliski z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, że się "nie certoli", jest okrutnie uczciwy w analizie ludzi, a w tym i samego siebie. Nie ma w nim wszechobecnego dzisiaj, durnowatego połączenia pychy i poczucia nadwiedzy. Nie stawia się ponad opisywanymi postaciami. Ze swojej-naszej zaściankowej perspektywy opowiada o ludzkich zmaganiach, wielopłaszczyznowo, pozostawiając nam pole do interpretacji. Każdy jego tekst może być zarówno lekką, cudowną komedią, jak i dojmującym dramatem. I to jest, jak w malarstwie Brueghla, w najlepszym tego słowa znaczeniu, ludzkie, pozbawione egzaltacji i bufonady.

Mam wrażenie, że nie lubi Pani egzaltacji i bufonady.

- Nie, nie lubię. Dlatego odcinam się od wszelkich guru i drogowskazów moralno-artystycznych, tych co to "wiedzą lepiej". Moi mistrzowie są niemodni... chyba nie na czasie. Dzięki nim udaje mi się uniknąć bufonady bycia artystą i pretensji do świata: żeby mnie zauważył i polubił.

Kiedy rozmawiałyśmy dwa lata temu, Pani syn wolał kino od teatru. Czym się dziś pasjonuje?

- Wszystkim tym, co pobudza jago sześcioletnią wyobraźnię. Odkryciem ostatnich tygodni jest Harry Potter, w związku z tym wszystkie swoje małe przestępstwa zwala na Zgredka, a każdy, kto ma inne zdanie, jest po prostu mugolem. W dalszym ciągu też woli kino od teatru, bo jak mówi, "teatr na niego wchodzi".

Podobno car Mikołaj I po obejrzeniu "Rewizora", powiedział: "Wszystkim się dostało, a najwięcej mnie samemu". Kto będzie tak mógł powiedzieć po spektaklu, może każdy z nas?

- Tak byłoby oczywiście najpiękniej. Zawsze, pracując nad spektaklem, mamy nadzieję, że coś temu widzowi zrobimy. Że go ta nasza robota dotknie, poruszy albo chociaż obejdzie. W końcu to widz jest rewizorem tego, co robimy na scenie i jeżeli on poczuje się jak car Mikołaj, to znaczy, że nam się udało.

Jak zwykle jest Pani autorką scenografii?

- Tak. Nie potrafię rozdzielić reżyserii od scenografii, bo jedno wynika z drugiego. Choć tym razem odwrotnie było z inspiracjami, ponieważ jak do tej pory plastykę spektakli opierałam zawsze na konkretnych obrazach czy fotografiach. Tym razem malarstwo Backona i Brueghla posłużyło mi do określenia nie wyglądu, a charakteru postaci. Przestrzeń zaś jest abstrakcyjnie prosta: to puste niebieskie pudełko, makieta, która w wyniku zdarzeń scenicznych staje się raz domem, raz poczekalnią, biurem, a w końcu czyśćcem.

Udało się otworzyć krakowską galerię obrazów Jerzego Dudy-Gracza?

- Jeszcze nie. Ale najważniejsze jest to, że galeria się buduje, że będzie, choć jej powstanie wymaga więcej czasu i cierpliwości. Udało nam się natomiast wydać kolejny album z pracami mojego ojca. Jest to zestawienie obrazów z cyklu "Polaków portret własny" z fotografiami Chrisa Niedenthala, dokumentującymi historię Polski ostatnich trzech dekad XX wieku. Album nosi tytuł "My, Polacy".

To pierwszy spektakl w nowym roku, a rozmawiamy o śmierci i różnych końcach. Na przełomie roku stajemy w obliczu kresu?

- Może to bardziej kwestia bożonarodzeniowych refleksji, kiedy widzę, jak się zmienia układ talerzy na stole wigilijnym, jak jest nas coraz mniej. Za to coraz bardziej przedłużają się świąteczne wizyty na cmentarzu, bo grobów przybywa z roku na rok. Przemijanie przestaje być abstrakcją, staje się coraz bardziej odczuwalnym faktem, który co rusz coś nam odbiera. Złudzenia. Entuzjazm. Robimy się coraz bardziej pierdołowaci i wystraszeni. Nie potrafię się oderwać od tego tematu i faktycznie w kilku ostatnich przedstawieniach tykam go na różne sposoby. Bo się boję. Bo mnie to dotyczy bardziej, niż bym chciała.

Wizyta rewizora może przynieść także radosny, pozytywny efekt, bo jest czymś oczyszczającym?

- Nie potrafię doszukać się radości w oczyszczeniu. Co najwyżej ulgi.

Uwspółcześniła Pani akcję?

- Próbuję ją przybliżyć bez zamykania w ściśle określonym czasie. Bohaterowie naszej opowieści nie czekali na Godota, a on i tak do nich przyjechał. Ciekawi mnie, co się z nimi przez to stało, a nie kiedy to było.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji