Artykuły

Potrzebuję swoich zmarszczek

- W książce o Halinie Mikołajskiej przeczytałam takie piękne zdanie. Mikołajska powiedziała: "Żeby móc nadal mówić prawdę, trzeba używać swej autentyczności, niekłamanej, niemal fizjologicznej prywatności. Trzeba czasem obnażyć już nie łabędzią szyję, ale pomarszczoną kurzą grdykę". Też tak uważam - mówi aktorka AGATA KULESZA.

Nadal nosi pani w torebce zdjęcie filmowej Róży?

- Miałam je w starym kalendarzu, wśród innych fotografii, które noszę przy sobie. Jeszcze wiele miesięcy po skończeniu zdjęć czułam, że Róża musi być blisko mnie. Skończył się rok, odłożyłam kalendarz na półkę.

To taka rola, na którą się czeka?

- Taka rola, taki reżyser, tacy partnerzy. Nieczęsto zdarza się dostać coś naprawdę interesującego do zagrania. ''Róża'' dotyka spraw najważniejszych: miłości, godności, śmierci. Tego, ile jest w stanie znieść człowiek. Akcja filmu zaczyna się na Mazurach latem 1945 roku. To świat Mazurek, które po wojnie były poddawane ekstremalnym doświadczeniom, brutalnie gwałcone, skazane na nienawiść albo wygnanie.

Kim jest Róża?

- Dzielną kobietą, która na wojnie straciła męża, żołnierza Wehrmachtu. Ma w sobie kruchość i delikatność, a przy tym do końca walczy. O siebie, o córkę, o godność. Pomimo poniżenia, które ją spotyka, i braku wsparcia jest niezłomna.

Jak wchodziła pani w świat Róży?

- Wojtek Smarzowski zostawia aktorom dużo wolności. Przed zdjęciami rozmawialiśmy o poszczególnych scenach, stanach emocjonalnych, które miały się zdarzyć. Podkreślam - miały się zdarzyć, a nie być odegrane. Każdy robi to inaczej, ale cel jest jasny - prawdziwe lub jak najbliższe prawdy stany emocjonalne, które widz poczuje.

Wojtek stara się kręcić swoje filmy chronologicznie i to jest wielki prezent dla aktora. Mogę rozwijać postać. Wiem, co zagrałam, skąd idę i dokąd. Pamiętam strach przed pierwszym dniem zdjęciowym. Później Róża zaczęła mnie nieść. Miałam szczęście zarówno do partnerów na planie, jak i do reżysera. W najokrutniejszych scenach czułam się bezpieczna, nie była przekroczona żadna granica taktu. Nawet w scenie zbiorowego gwałtu. Brzydka, posiniaczona wewnętrznie czułam się piękną Różą.

Kiedy wyszłam z filmu, przez wiele dni myślałam: co wtedy czuła?

- Myślę, że w pewnym momencie już nic. Poza determinacją skierowaną na ocalenie dziecka. Przeszła granicę, za którą już się nie bała. Strach zamienił się w rodzaj zamrożenia. Wszystko pochowała, zamknęła. Już nie było rany, którą można rozdrapywać.

Była w niej nadzieja?

- Miłość dała jej nadzieję. Sprawiła, że przeżyła parę przepięknych chwil. Jest taka moja ulubiona scena, kiedy Róża opowiada Tadeuszowi o zwyczajach Mazurów. Siedzą ze sobą, rozmawiają. To jeden z niewielu spokojnych momentów w filmie. Dla mnie to scena miłosna.

Pamiętam, jak zastanawialiśmy się z Wojtkiem i Marcinem, czy Róża kochała swojego męża.

- A jak pani myśli?

Że nie kochała. Pewnie mąż gdzieś blisko mieszkał i tak się poznali, pewnie go lubiła, pewnie to nie było złe małżeństwo. Ale to Tadeusz był jej pierwszą miłością.

Trudno było pani po "Róży" wrócić do normalnego życia?

- Trudno jest wrócić do placków ziemniaczanych po tak intensywnych przeżyciach. Po trudnej roli staram się jak najszybciej wrócić do pionu. Muszę się wyspać, zająć realnym życiem, odpocząć. Po "Róży" cały ten proces był nieco dłuższy. Pomogła mi w tym rodzina, a zawodowo - rola w pogodnym i lekkim serialu.

Nicole Kidman mówi, że kiedy kończą się zdjęcia, ma wrażenie, jakby schodziła z kozetki po bardzo wyczerpującej sesji. Pani czuje podobnie?

Nie traktuję mojego zawodu jak psychoterapii. Poza tym nigdy nie byłam na takim seansie, więc nie wiem, jak to jest. Odkopuję w sobie różne cechy, które chcę nadać granym postaciom, też takie, których nie lubię. Beatę Santorską z "Sali samobójców" wyposażyłam w swoją apodyktyczność i egoizm. Cechy, z którymi zwykle walczę, musiałam trochę podhodować (śmiech).

Inspirujące bywa również obserwowanie ludzi, analizowanie ich zachowań. Reszta pracy to wyobraźnia reżysera, partnerów na planie, moja. Też własne doświadczenia i rzemiosło.

Zagrała pani ostatnio główne role w dwóch znakomitych filmach. Przed "Różą" - w "Sali samobójców" Jana Komasy. Paradoksalnie, wielkie role zdarzyły się po "Tańcu z gwiazdami". Zastanawia się pani czasem, czy byłyby Róża i Beata bez telewizyjnego show?

Ani Wojtek, ani Janek nie są ludźmi, którzy oglądają show. Ale po wygranej w "Tańcu..." było mnie łatwiej obsadzić, bo umocniło się moje nazwisko na rynku. Kiedyś Filip Bajon powiedział mi, że usłyszał od jakiegoś producenta: "Kulesza to dobra aktorka, ale za słabe nazwisko". Ale kij ma dwa końce. Ostatnio jeden z kierowników produkcji powiedział: "Kulesza? Co to za aktorka? Przed Tańcem z gwiazdami nikt o niej nie słyszał".

Świadomie poszła pani do "Tańca z gwiazdami", żeby stać się rozpoznawalną?

Poszłam, bo lubię tańczyć. Przecież nie mogłam wiedzieć, że nie odpadnę w pierwszych odcinkach. Zdarzyło się inaczej. Dostałam tak ogromną akceptację od ludzi, tyle sympatii, że to podniosło moją samoocenę. Stałam się odważniejsza, bardziej otwarta. I może dzięki temu zaczęłam lepiej grać? "Taniec z gwiazdami" był dla mnie jakimś przełomem.

Długo czekała pani na ważne role. Powiedziała pani w jednym z wywiadów: "Wchodziłam na scenę, żeby popchnąć akcję i zniknąć".

To taka nerwica młodego aktora, który nie daje sobie prawa do zajmowania swoją osobą uwagi widzów. Pospiesznie pozbywa się tekstu, żeby jak najszybciej zejść ze sceny. Marek Walczewski powiedział mi kiedyś po jakiejś roli: "Nareszcie dotarłaś do tego, że możesz zająć czas na scenie".

Jaki to czas w pani życiu?

Dobry. Dużo gram. Ale przez to jestem zapędzona, zestresowana. Wstaję rano i wpadam w wir. Ciągle jestem zniecierpliwiona, że gdzieś nie zdążę. Na planie wszystko toczy się szybko, ciągle ktoś mnie dotyka. Ktoś poprawia włosy, kostium, ktoś mnie maluje, ktoś przypina pod bluzką mikroport. Ciągle wokół mnie jest tłum. Wiem, że to jest ich praca, i szanuję ją, ale czasami czuję, że zostaje przekroczona bariera mojej intymności. Mówię wtedy: "Stop, na chwileczkę się odsuńcie". W lutym rozpoczynam próby w teatrze. Chcę wrócić do spokojnej pracy, która nie wymaga takiego pędu. Ostatnio usłyszałam od przyjaciółki: "Agata, sklejasz sobie w kalendarzu dwa tygodnie. Tych kartek nie ma. I nie ma cię dla nikogo".

Cieszy panią popularność?

Fajnie, że jest, ale nie dlatego zostałam aktorką. Denerwuje mnie, gdy ktoś próbuje mnie użyć jak produktu. Nie interesuje mnie pojawianie się tylko po to, żeby zrobili mi zdjęcia do rubryk towarzyskich. Idę gdzieś, jeśli sprawia mi to przyjemność. Ostatnio poszłam z przyjaciółką na pokaz mody Roberta Kupisza, bo go lubię i mu kibicuję. Później widziałam swoje zdjęcia z komentarzem, że jestem zaniedbaną kobietą, bo mam odrost. A odrost akurat mam do nowej roli (śmiech).

Nie pasuje pani do świata show-biznesu?

Nie wiem, czy nie pasuję, skoro w nim funkcjonuję. Ale nikt mi nie będzie mówił, że coś powinnam. Kiedyś dziennikarka zapytała mnie, czy opowiem jej o swoich ubraniach. Odmówiłam. Wtedy usłyszałam: "Ale ty musisz takie rzeczy robić". Otóż nie muszę. Muszę i chcę grać.

Można dziś zrobić karierę, nie bywając na premierach i bankietach?

Kasia Nosowska zrobiła wielką karierę. Chodzi gdzieś? Nie. Karolina Gruszka, Kinga Preis biegają po tych wszystkich eventach? Nie. Są wybitnymi aktorkami, świetnie grają i to wystarczy.

Zastanawia się pani czasem, kim mogłaby pani być, gdyby nie była aktorką?

Teraz chciałabym być aktorką i lekarzem (śmiech). W obu zawodach potrzebna jest empatia i bliska obserwacja człowieka.

To może warto spróbować. Powiedzieć sobie: spełnię nowe marzenie.

Nie mam czasu, muszę pracować, zarabiać. Tę pasję realizuję w rozmowach z moim przyjacielem chirurgiem. Biedak przechodzi przy mnie przez wszystkie specjalizacje i cierpliwie odpowiada na moje pytania o naprawianie ciała, ból, śmierć. Próbuję zrozumieć, dlaczego tak bardzo zepchnęliśmy śmierć na margines. Najlepiej zamknąć chorego w hospicjum i nie patrzeć, jak odchodzi. Kiedyś dla dzieci czuwanie przy zwłokach babci było normalne. A teraz? Był człowiek i go nie ma. A my pędzimy dalej.

Wkurza panią kult młodości?

Bardziej wkurza mnie, że starość jest niemodna. To głupie i bezrefleksyjne. Kult młodości i pięknego ciała powoduje frustracje normalnie zbudowanych ludzi. Też czasami temu ulegam i to mnie denerwuje.

Aktorki Kate Winslet, Emma Thompson i Rachel Weisz założyły grupę przeciwko operacjom plastycznym. Jest pani za?

Nie lubię organizacji, petycji i listów zbiorowych, dlatego do takiej grupy pewnie bym się nie zapisała. Nie odczuwam potrzeby operacji plastycznej. Moja twarz musi być sprawna. Potrzebuję swoich zmarszczek i pełnej mimiki. Wydaje mi się, że będę więcej grała, jak będę starsza i bardziej pomarszczona (śmiech).

W książce o Halinie Mikołajskiej przeczytałam takie piękne zdanie. Mikołajska powiedziała: "Żeby móc nadal mówić prawdę, trzeba używać swej autentyczności, niekłamanej, niemal fizjologicznej prywatności. Trzeba czasem obnażyć już nie łabędzią szyję, ale pomarszczoną kurzą grdykę". Też tak uważam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji