Artykuły

Zwinne i melancholijne

Drzemie na fotelu zwinięta w kłębek, niby obojętna na otoczenie. Ale gdy tylko przechodzę blisko - wyciąga do mnie przednie łapy na całą ich długość: jest czujna jak pies i nawet we śnie musi dokładnie wiedzieć, co dzieje się wokół.

To nasza piękna czarna Mara, która każdego ranka lubi być czesana, podobnie jak jej poprzedniczka Mysia, która przy tym obrządku wskakiwała zawsze na toaletkę przed dużym lustrem. Gdy zaś wracaliśmy do domu, to Mysia pierwsza witała nas w przedpokoju, choć w domu były również dwa psy, one jednak nigdy nie manifestowały swej radości tak wylewnie, jak właśnie robiła to kotka. Wyższość kota nad psem nie ulega więc dla nas żadnej wątpliwości... A poza tym, jak zresztą twierdzi wiele osób, nic się Stwórcy tak nie udało, jak właśnie koty. Oczywiste więc jest, że i brytyjskiemu kompozytorowi A. L Webberowi, twórcy kilku już sławnych musicali, żaden z nich tak się nie udał, jak "Koty", co potwierdziła publiczność, oglądając ten musical w samym tylko Londynie aż 8950 razy! Teraz zaś mamy wreszcie to słynne dziełko także w Warszawie, na scenie Teatru Muzycznego Roma. I trzeba przyznać, że warto wybrać się na ten spektakl, przygotowany z ogromnym staraniem o możliwie najciekawszą formę wizualną, z zaangażowaniem całej masy specjalistów od wszystkiego, z psychiką i anatomią kota włącznie.

Treścią tego widowiska jest zabawna i nieco przewrotna idea: wszyscy wykonawcy mają portretować koty - ich naturę, wdzięk, zwinność, elegancję, melancholię... Owe zaś sceniczne koty (w sztuce nie ma człowieka - całą zróżnicowaną społeczność tworzą zwierzaki) mają z kolei przedstawić cechy przypisywane ludziom. A przy tym fabuła tej z wielkim rozmachem zrealizowanej kociej zabawy jest... prawie nieobecna; są scenki, sceny i sekwencje punktowane muzyką. Reżyser Wojciech Kępczyński nie miał więc łatwego zadania, tworząc zwartą i wartką całość sceniczną - co udało mu się zdecydowanie lepiej w akcie drugim, niż na początku spektaklu. Miał jednak sojuszników w wyrównanym zespole wykonawców, a przede wszystkim wśród współrealizatorów. Dekoracje Janusza Sosnowskiego - bezpretensjonalne, arcyfunkcjonalne i pomysłowe, umożliwiały różnorakie popisy kociej czeredy, przybranej w bardzo zgrane z "wnętrzem" każdej postaci kostiumy, wymyślone z fantazją przez Dorotę Kołodyńską. Charakteryzacja zaś kocich fizjonomii okazała się majstersztykiem dokonanym przez Sergiusza Osmańskiego (z gronem pomocników).

Ogromnie ważną, dominującą wręcz częścią widowiska jest tu choreografia, z którą Jacek Badurek miał moc roboty: jej rezultat okazał się efektowny (tylko w dłuższych fragmentach swego rodzaju suit tanecznych zdawała się troszkę monotonna), oczywiście także dzięki znakomitej fizycznej sprawności wszystkich wykonawców. Sprawność całej ekipy scenicznej to jednak tylko jeden z elementów sukcesu. Muzyczne przygotowanie i możliwości głosowe mają bowiem w musicalu co najmniej bardzo istotne znaczenie. Zespołom wokalnym i orkiestrze za kulisami (kontakt sceny z dyrygentem odbywa się tylko poprzez ekran), prowadzonej przez Macieja Pawłowskiego, nie można nic zarzucić - są po prostu profesjonalistami. Wśród głównych bohaterów - a solistą przez chwilę choćby jest tam prawie każdy z ponad trzydziestu kotów, kocurów, kotek i koteczków - głosem mógł się przede wszystkim popisać baryton Teatru Wielkiego Zbigniew Mocias jako Kot Nestor. Grizabella (byłam na tzw. drugiej premierze), bardzo dobra aktorsko Joanna Węgrzynowska, swój i "Kotów" sztandarowy przebój "Memory" wykonała poprawnie. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie... tekst oraz decybele.

Słowo nie jest tu wcale rzeczą błahą - przecież "Koty" zainspirowane zostały cyklem pięknych i mądrych wierszy wybitnego poety angielskiego T. S. Elliota zafascynowanego kocim światem. Polską wersję libretta stworzył Daniel Wyszogrodzki (mając wiele kłopotów z imionami - ale wybrnął z nich nieźle), Teatr zatrudnił też przy próbach specjalistkę od "wyrazistości słowa". I co? Prawie nic lub niewiele z tekstu dociera do widza, za to decybele dzięki prześwietnej aparaturze nagłaśniającej zalewają publiczność falą, chwilami koszącą wszelkie inne doznania. Mogło się wydawać, że tzw. reżyseria dźwięku zakłada widownię wypełnioną przez głuchych. I niech mi nikt nie wmawia, że w musicalu tak właśnie ma być; słuchałam z nagrań "na żywo" kilku innych musicali Webbera, a także "Hair" - proporcje dźwiękowe były tam zgoła inne niż w Romie. A jeśli ktoś doznaje satysfakcji słuchowej jedynie na granicy pękających bębenków, to zwykle bawi się na imprezie techno lub w dyskotece, a nie w teatrze muzycznym.

Troszeczkę i z tej przyczyny, gdy tylko opadła kurtyna, pospiesznie opuszczałam teatr. Choć był po temu i inny powód: w centrum miasta (w okolicach redakcji "T") czekały na mnie duże i małe, pasiaste i łaciate, głodne i zmarznięte kotki, którym zwłaszcza w czasie mrozów podrzucam suchą karmę i ciepłą wodę. Może piękne sceniczne "Koty" przyczynią się też w jakimś stopniu do poprawy losu tych prawdziwych, głównie w schroniskach? Zbiórka pieniędzy na Celestynów (który przez lata ledwo, ledwo utrzymuje się ze skąpych dotacji) w holu Teatru Muzycznego Roma jest na pewno dobrym pomysłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji