Artykuły

Piekarczyk Superstar

W plenerowym widowisku Teatru Muzycznego zmartwychwstały Jezus nie pozostaje na scenie sam. Wychodzi do publiczności. Wtapia się w tłum.

Kiedy w listopadzie ubiegłego roku podczas Koncertu Galowego z okazji 40. urodzin Teatru Muzycznego w Gdyni Marek Piekarczyk śpiewał "Gethsemane" - song Jezusa z rock-opery, "Jesus Christ Superstar" - wydawało się, że słyszymy go w tej roli po raz ostatni. W tamten wieczór Piekarczyk interpretował swą rolę z taką samą pasją, z jaką robił to ponad dziesięć lat temu w przedstawieniu Jerzego Gruzy.

W piątkową noc Marek Piekarczyk znów pojawił się w Gdyni w roli Jezusa. Tym razem na zamówienie władz miasta, Teatr Muzyczny przygotował plenerową inscenizację rock-opery Andrew Lloyda Webbera i Tima Rice'a, opowiadającą o ostatnich siedmiu dniach życia Chrystusa.

O tym, że przedstawienie grane pod chmurką dla kilkutysięcznego tłumu musi mieć inną, mocniejszą siłę wyrazu, przekonać się można choćby podczas Festiwalu Teatrów Ulicznych i Plenerowych Feta. Twórcy widowiska na skwerze Kościuszki - reżyser Maciej Korwin, scenograf Grzegorz Małecki i autor ruchu scenicznego Bernard Szyc (wspomagany przez czterech choreografów) zrozumieli i zrealizowali tę zasadę prawie idealnie. Najbardziej opłaciło się zaangażowanie do spektaklu całego zespołu gdyńskiego teatru oraz statystów. Tłum wykonawców zapełniał scenę i plac przed nią, tworząc tło dla odtwórców głównych ról. Taka masa ludzi w szaroburych chałatach i turbanach robiła silne wrażenie, wyostrzając tragedię tytułowego bohatera - osamotnionego, wspieranego przez garstkę uczniów. Mikroskopijnym sylwetkom aktorów (oglądanym przecież z oddalenia) zaradzono, umieszczając na budynku Akwarium Morskiego telebim, połyskujący zbliżeniami. W odbiorze widowiska bardzo też pomogło spisujące się bez szwanku nagłośnienie, dobrze wydobywające pracę orkiestry (pod dyrekcją Rafała Jacka Delekty) i solistów.

O sukcesie plenerowego "Jezusa" nie byłoby mowy, gdyby nie udział w nim Marka Piekarczyka, charyzmatycznego lidera grupy TSA, i Andrzeja Śledzia, który znów potwierdził swoje wokalne i dramatyczne umiejętności, pokazując Judasza jako człowieka wieloznacznego, noszącego w sobie nie tylko czarną nienawiść, ale i pozytywne ludzkie emocje. Siedź, świadom odmiennych niż w teatrze warunków grania, "podkręcał" swoją postać, ryzykując nawet pewne przerysowanie. Szczęśliwie jednak zdarzyło mu się tylko jedno potknięcie. W finale, kiedy to wyśpiewywana przez niego rozpacz przeszła w dramatyczny szloch, ocierający się o trudną do zniesienia egzaltację. Jednak aktorom tej miary, co Andrzej Śledź, takie wpadki się wybacza.

Na przejmujący, wysoki ton zdobył się Marek Piekarczyk w roli Jezusa. Długowłosy, w białej szacie, bez wysiłku kreował swojego bohatera na postać obdarzoną siłą, mądrością, przenikliwością i dobrocią, skrywaną pod pewnego rodzaju szorstkością. Wyrazista obecność Piekarczyka dociera do widza nie tylko wtedy, gdy artysta znakomicie śpiewa. Wzrok przykuwa nawet jego milcząca drobna sylwetka.

Plenerowy spektakl rock-opery toczył się wartko, w dobrych rytmach (rozłażących się tylko momentami z powodu niedopracowanej choreografii, największej bolączki gdyńskiego teatru). Znakomitym pomysłem okazały się ogromne, umieszczone w łodziach kukły, stanowiące przedłużenie postaci Kajfasza, Annasza, Heroda i Piłata. Sprawnie animowane przez słuchaczy I roku Studium Wokalno-Aktorskiego, pod wodzą ich pomysłodawcy, lalkarza Adama Walnego - dodawały widowisku dynamizmu i plastycznej urody. Szkoda tylko, że nie zdecydowano się na ich przemieszczanie. Na placu przed sceną prezentowałyby się bardziej okazale.

Pełny sukces spektaklu zmarnowano sceną rozpustnej zabawy u Heroda, w której zaserwowano coś w rodzaju "Callaneticsu z Mariolą Bojarską". Prężący się kulturyści i fitness-

dziewczęta pasowali tu jak kwiatek do kożucha. Dużym rozczarowaniem była też rola Doroty Kowalewskiej (Maria Magdalena), której nie udało się zaistnieć na plenerowej scenie. Jej łamiący się miejscami głos i zbytnie wyciszenie postaci nie mogły przekonać o prawdzie Marii Magdaleny, która w toku zdarzeń przechodzi znaczącą przemianę.

Rewelacyjnym za to pomysłem był finał, w którym Jezus schodzi do publiczności, wtapia się w nią, podążając w stronę placu Grunwaldzkiego. Tak jak wszyscy wykonawcy. - Jezus jest z nami - szepnęła jakaś pani za moimi plecami. W tle słychać było jeszcze wspaniałą drapieżną muzykę Webbera, podszytą smacznym big-beatem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji