Artykuły

Dobrymi chęciami...

Dawno nie widziałem takiej klapy. Może prawidłowością stanie się, że sztuki odnoszące sukcesy w Warszawie padają na Broadwayu i odwrotnie? "Śmierć i dziewczyna" Ariela Dorfmana, wystawiona w warszawskim Teatrze Stu­dio, może być na to dowodem. Wiadomo, że nie warto pisać o rzeczach złych, chyba że mamy do czynienia z rzetelnym skan­dalem i klapą koncertową. Miało być światowo, inteligentnie i oszałamiająco, a powstał spektakl skończenie zły, roz­czarowujący, w którym chyba nic nie da się uratować.

Sztuka Dorfmana , która odnosi suk­cesy na całym świecie, dzieje się w Chile po upadku dyktatury. Mąż głównej boha­terki zostaje członkiem specjalnej komisji mającej rozliczyć zbrodnie junty. Żona - maltretowana niegdyś i więziona - pragnie zemsty i sprawiedliwości w myśl kodeksu Hammurabiego. Przypadkiem w ich domu zjawia się dawny oprawca. Zaczyna się samosąd i konflikt między mężem, którego po naszemu można na­zwać zwolennikiem grubej kreski, i żoną - orędowniczką dekomunizacji. Już z tych paru zdań streszczenia widać, że temat mógł poruszyć publiczność i może nawet lepiej, że nasze problemy epoki lustracyjnej pojawiły się na scenie nie wprost i z chilijskiego dystansu. Może nawet twórcy liczyli na to, że uda im się rozbudzić dawną aluzyjną wrażliwość wi­downi, która rozpozna w Krystynie Jan­dzie narodową męczennicę prześladowa­ną wielokrotnie - choćby w "Przesłucha­niu" czy "Człowieku z marmuru". Pomysł sprytny, a wobec braku polskiej dramaturgii współczesnej "Śmierć i dziew­czyna" z wielkim sukcesem mogła zatkać dotkliwą lukę w repertuarze - skomen­tować i ocenić jakoś nasz stan obecny. Wiadomo jednak, do czego nadają się sa­me dobre chęci.

Co więc zadecydowało o klęsce? Chciał­bym wierzyć, że, po pierwsze, brak w Pol­sce tradycji tego rodzaju teatru. Byłoby to usprawiedliwienie rozgrzeszające twór­ców przedstawiania i przerzucające całą winę na publiczność. Wszystko jednak wskazuje na to, że wina leży po tamtej stronie rampy, zwłaszcza jeśli zapropono­wany przez Skolimowskiego gatunek tea­tru nazwiemy po imieniu: bulwar z ambic­jami (lub, co gorsza, z pretensjami!).

Sztuka Dorfmana poza ciekawym te­matem nie ma chyba więcej zalet. Jest może źle przetłumaczona, a może źle za­adaptowana (nie czytałem tekstu drama­tu, który dopiero ukaże się w "Dialogu"). W każdym razie wypada blado, gubi napięcie, wprowadza zbędne wątki, a po­mysł z osnuciem intrygi wokół utworu Schuberta, który oprawca puszczał gwał­conej dziewczynie, jest, przepraszam, pretensjonalny. Zawiedli także wielcy ak­torzy: Krystyna Janda i Wojciech Pszo­niak. Czasami nawet odnosiło się wraże­nie, że stosują w swej grze sprawdzoną amerykańską zasadę "wystarczy być". Jerzy Skolimowski zadebiutował tu nie tylko jako reżyser teatralny (to widać!), ale także jako aktor, co dało fatalny rezul­tat. Jak bardzo niechlujnie przedstawie­nie jest grane, niech świadczy choćby następujący przykład: Krystyna Janda dotknęła swego prześladowcy. Ze wstrę­tem spogląda na skalane dłonie, odsuwa je od siebie, ale zanim dojdzie do umywalki, gdzie będzie je szorować, kilkakrotnie wytrze ręce o włosy. Wreszcie scenografia determinująca wszystkie sceniczne sytua­cje i rozwiązania. Na obrotowej scenie całe mieszkanie bohaterów: drzwi wejś­ciowe, taras, salon, łazienka, gdzieś w głębi sypialnia. Trudno na podstawie tego wnętrza powiedzieć coś o charakterze go­spodarzy poza tym, że mają zły gust i na honorowym miejscu w mieszkaniu trzy­mają mikrofalową kuchenkę. Obrotówka służy jednak reżyserowi głównie do budo­wania napięcia i uzyskiwania efektów pokrewnych montażowi filmowemu. W punkcie kulminacyjnym, tuż przed roz­wiązaniem sceny, dekoracja zaczyna się kręcić i przenosi nas w inne miejsce domu i akcji. Ten zabieg powtórzony wielokrot­nie staje się w końcu nużący, a ostatecz­nym jego efektem jest pokawałkowanie przedstawienia. Dopiero w finale opadnie lustrzana kurtyna, w której możemy się przejrzeć (czy po to, by poczuć się współ­winnymi i przymusić do rozrachunku?). Oprawca i ofiara przybywają na ten sam koncert, siedzą w przeciwległych lożach i patrzą na siebie. Koncert ma chyba uczcić pomyślne zakończenie pracy komi­sji do spraw rozliczenia zbrodniarzy jun­ty. Ale to już koniec, scena nie ma nawet czasu wybrzmieć. Trochę kiczowata, zo­staje wstydliwie zadeptana. Aktorzy wy­szli do ukłonów, a ktoś z sali zawołał: ,,Czujemy się zażenowani". Rzeczywiście, nie wiadomo było, gdzie oczy podziać. Na domiar złego spektakl powstał dzięki pie­niądzom prywatnego producenta i na pew­no nie zabraknie takich, którzy będą tłu­maczyli moją złą opinię o tym przedsię­wzięciu niechęcią dla komercji w teatrze. Dwa lata temu w "Studio" wystawiono "Tamarę" - dla ratowania budżetu teat­ru i dla eksperymentu socjologiczno-towarzyskiego. Sprzedawano komplety drogich biletów, a widzów częstowano kolacją. Tym razem, niestety, przedsta­wienie jest złe, dodatkowych atrakcji brak, a bilet wstępu kosztuje 185 tysięcy. Ktoś się chyba jednak przeliczył.

Po spektaklu w pobliskim Mc Donal­dzie jadłem spokojnie wilgotnego cheesburgera. Jakoś nie targały mną rozterki moralne: karać - nie karać, dekomunizować - nie dekomunizować. Było mi obo­jętne, że spektakl zdecydowanie opowia­da się za koniecznością dekomunizowania. Przy stoliku obok siedział bardzo już postarzały pan, niegdyś gwiazdor reżimo­wego dziennikarstwa, zawsze elegancki i światowy. Zajadał bułkę. Kiedy założył kapelusz, wyglądał nawet jak Honecker. Zjadł, posprzątał i wyszedł. Ja też zjadłem, posprzątałem i wyszedłem. Jak z tego zrobić dramat?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji