Trzy świetne nazwiska, a rezultat? (fragm.)
Największe nadzieje i największe zainteresowanie wzbudzał, oczywiście, spektakl sztuki Ariela Dorfmana "Śmierć i dziewczyna", wystawionej w teatrze Studio, zwłaszcza że jej przygotowanie stanowiło niemal idealnie wierny przykład pracy teatrów, np. na Broadwayu. Oto znany producent, Gene Gutowski (był m. in. producentem sławnych filmów Polańskiego: "Wstręt", "Matnia" i "Bal wampirów"), kupił prawa do sztuki będącej wielkim przebojem światowych scen, zaangażował gwiazdy o nazwiskach niejako gwarantujących i poziom, i kasę, wynajął salę teatralną na limitowany okres paru tygodni i wyznaczył ceny biletów takie, by mu się to wszystko choć trochę opłaciło (185 tys., chyba rekord w warszawskich teatrach!), no i na koniec dał galową premierę.
Niestety, Gutowski zapomniał o jednym ważnym elemencie przygotowywania sztuk na Broadwayu: o tzw. spektaklach przedpremierowych, na których - nim zaprosi się krytyków i biletom nada odpowiednią wartość - konfrontuje się owoc prób z reakcją publiczności po to, by ewentualnie jeszcze coś zmienić, poprawić albo w najgorszym razie - w ogóle porzucić całe przedsięwzięcie, by nie brnąć w dalsze koszty przy znikomych szansach na ich zwrot. Szkoda, że nie pomyślano o czymś takim w Warszawie, bo myślę, że spektakl znacznie by zyskał, gdyby w nim jeszcze to i owo podmienić, może nawet aktora?
Sztuka Dorfmana, osadzona w jednym z nieokreślonych państw południowoamerykańskich (można się jednak łatwo domyślić, że chodzi o Chile), porusza problem jak gdyby żywcem wyjęty z teczek rozrzuconych w gmachu Sejmu przy Wiejskiej. Upadł mianowicie dawny reżim, pozostawiając po sobie ofiary dawnych tajnych służb. Skazywane "za niewinność", przechodziły tortury w rękach zwyrodniałych oprawców, mają złamane życie, nie mogą odzyskać równowagi psychicznej po dramatycznych przejściach i - co zrozumiałe - odczuwają niedosyt sprawiedliwości. Oprawcy pozostali nie ukarani. Żyją pośród swych ofiar, robią interesy, ferują opinie, gardłują w obronie praw... Przypadek sprawia, iż w ręce jednej z niegdyś maltretowanych kobiet wpada jej dawny kat. Jest w jej domu zdany na łaskę i niełaskę gospodyni, nadal butny, nadal nie wierzący w to, że może dosięgnąć go zemsta. I jest także jej mąż. Rzecznik prawa, przekonany, że jeśli wywalczyło się demo krację, to nie po to, by stosować takie same hańbiące metody co mordercy z rozbitego reżimu. Że musi być sąd, prawo do obrony, rozwianie wszelkich wątpliwości, a w ogóle - to przecież minęło już piętnaście lat od tamtych wydarzeń. Czy jest sens do nich powracać? Czy nie należy wybaczyć i zacząć wreszcie żyć normalnie, bez obciążeń przeszłością, bez nienawiści? Czy warto rozdrapywać już nieco zabliźnione rany?
Dorfman stawia pytania, odpowiedzi nie daje. Czy zresztą może ją dać? Czy nie jest to sprawa indywidualnych odczuć, sumień, emocji? Czy ci, co nie ucierpieli, mają prawo pouczać tych, którzy przeszli przez piekło? Wymagać od nich opanowania? Ciągłego czekania nie nierychliwą sprawiedliwość? Zawiły dylemat. Tym ciekawsza sztuka.
W Paryżu przygotowuje jej inscenizację Roman Polański, będzie przenosił ją na ekran. O wyreżyserowanie "Śmierci i dziewczyny" w Warszawie Gutowski poprosił zatem drugiego ze swych przyjaciół-reżyserów: Jerzego Skolimowskiego, proponując mu tym samym podwójny debiut. Skolimowski nigdy w teatrze nie reżyserował, nigdy nie grał na scenie (choć ma poza sobą wiele świetnych reżyserii i świetnych ról filmowych) i to się, niestety, odczuwa. Jego pomysł na sztukę jest nieco filmowy i polega na ustawicznej zmianie miejsc akcji przy użyciu sceny obrotowej (jest owych obrotów bodaj blisko dwadzieścia w trakcie półtorej godziny). Co skutecznie niszczy atmosferę utworu, którego sensem jest klaustrofobiczna pułapka, w jaką pochwycony został dr Miranda.
Doktorem jest sam Skolimowski; rolę ma trudną, a doświadczenie żadne. Gorzej, że i Krystyna Janda w roli Pauliny, kobiety usiłującej z determinacją pomścić doznane krzywdy, nie wykracza poza zakres gierek znanych z wielu jej filmów i sztuk. Najlepiej radzi sobie zatem Wojciech Pszoniak; jako mąż Pauliny stwarza ciekawie naszkicowaną, wyrazistą postać, jednakże trochę to mało, jak na spektakl, z którym wiązano tak znaczne nadzieje.