Dwa razy "Ubu król" na warszawskich scenach (fragm.)
"Ubu król" powoli torował sobie do nas drogę: pierwsze tłumaczenie (Boya-Żeleńskiego, naturalnie) ukazało się w blisko pół wieku po francuskiej premierze, pierwsze polskie wystawienie nastąpiło bodaj w dalsze dwadzieścia lat później. A teraz - proszę: Penderecki napisał operę wg "Ubu" (premiera w lipcu, w Monachium), a w Warszawie dwa teatry - Dejmka i Hanuszkiewicza - grają "Ubu króla" jednocześnie.
Ale tym bym się nie przejmował, oba przedstawienia są bowiem tak od siebie różne, że tylko po tytule można poznać, iż wywodzą się z tego samego pnia, oba zresztą są bardzo różne także od oryginału Jarry'ego. Zwłaszcza Hanuszkiewicz, w teatrze Nowym, potraktował tekst Jarry'ego (zachowany tu w postaci szczątkowej) jedynie jako pretekst do rozhulanego kabaretu, którego tematem są Polacy. Ze wszystkimi naszymi wadami, kompleksami, z naszym tromtadractwem, głupotą, chamstwem. Przykry obraz, lecz malowany z nieco obłąkanym wdziękiem; wśród postaci wziętych z Jarry'ego snują się tu po scenie również Jan III Sobieski, książę Poniatowski, Wernyhora i inne osobistości z naszej historii lub literatury, a całość prowadzi para uroczych konferansjerów: Marysia Sobieska (Murzynka!) i Michał Fiodor Romanow... (napiszę od razu, że bardzo sympatycznie, z wdziękiem, zagrani przez Bożenę Szymańską i Zbigniewa Suszyńskiego).
Przedstawienie jest długie - trwa bite trzy godziny, chwilami szczerze zabawne, chwilami bełkotliwe, porażające lawiną pomysłów (nie zawsze najwyższego lotu), lecz imponujące spontanicznością, z jaką młody zespół bawi się w gorzką zabawę w Polskę. Myślę, że gdyby ten spektakl skręcić o połowę, równie dobrze co zespół, bawiłaby się i publiczność.
U Dejmka nie ma co skracać, bo przedstawienie jest niedługie, chociaż chwilami wydaje się, że trwa wieczność. Koncepcję dyrektor Teatru Polskiego obrał całkowicie odmienną: Hanuszkiewicz swoim "Ubu" postanowił przyłożyć wszystkim nam, Polakom ("Pan się odpieprzy od Polaków!" - śpiewają mu w finale tekstem Młynarskiego); dyrektor Dejmek miał zamysł skromniejszy: przyłożyć tylko jednemu, ale za to dobrze. Ostatecznie skojarzenie tak łatwe, że grzech nie skorzystać, a jeśli się dobierze do współpracy właściwych ludzi, wtedy aluzyjki powchodzą publiczności do głowy nawet bez użycia łopaty. Dyrektor wszedł więc w koalicję z nowym tłumaczem (raczej słabo notowanym na giełdach Pen-Clubu) i z gwiazdorem teatru "Syrena", wyspecjalizowanym w aluzyjnych piosenkach. Wspólnie zrealizowali kabaret pełen śpiewu (świetna muzyka Wojciecha Karolaka!) i tańca, żmudnie przyuczając do tego całkowicie obcego mu genre'u zdolny skądinąd zespół Teatru Polskiego. Poradziła sobie z tym wszystkim właściwie tylko Magdalena Zawadzka jako Ubica, która ma wdzięk, swobodę i umiejętność przekazywania piosenek, wyniesioną ze swych licznych doświadczeń w dobrych kabaretach, prowadzonych przez dobrze znających ten gatunek reżyserów. Pozostali robią, co mogą, aby - jeśli nie wrodzonym szarmem, to przynajmniej widoczną mozolną pracowitością - dotrzymać jej kroku.