Artykuły

Święty Bohun do spraw przegranych

"Mazepa" w reż. Piotra Tomaszuka w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Paweł Goźliński w Gazecie Wyborczej.

A co by było, gdyby Molierowski Świętoszek dostał nieograniczoną władzę?

Świętoszkiem jest Jan Kazimierz (Jarosław Gajewski), który nie musi się kryć. Na zamek Wojewody zjeżdża z podręcznym burdelem, który, kiedy trzeba, zmienia się w stadko zakonniczek, by asystować w mszy świętej. Nie mniej perwersyjnej w wykonaniu polskiego króla i eks-kardynała niż ta odgrywana niedawno w Teatrze Dramatycznym.

Sam skacowany król wprost z orgietki ląduje na klęczniku, by za pomocą biczyka zadać sobie pokutę - a raczej po raz kolejny dogodzić sadomasochistycznym skłonnościom - a potem w przebraniu własnego sługi, jak don Giovanni, tylko na opak, udać się na nocną schadzkę.

Skandal wisi na włosku. Król został nakryty, choć zazdrosny mąż nie wie, że to król. Zaraz zacznie się "Otello" - trzeba bowiem dodać, że "Mazepa" jest najmniej oryginalnym, a przy okazji najprzystępniejszym dramatem Juliusza Słowackiego. Skroił go poeta z Szekspirowskich ("Otello" właśnie) i Calderonowskich (tragedia honoru) motywów oraz sensacyjnych pomysłów (np. żywcem zamurowany kochanek), które z powodzeniem na francuskich scenach testowali Hugo i Dumas, zmieniając wielkie tragedie w sensacyjne romanse.

Największą zasługą "Mazepy" dla Polaków jest "Ogniem i mieczem" - bo u Sienkiewicza tytułowy Kozak (Paweł Ciołkosz), królewski sługa, zmienia się w Bohuna, a syn Wojewody Zbigniew (Maksymilian Rogacki) staje się Skrzetuskim. Tylko że Sienkiewicz przełożył serial dla dorosłych w hollywoodzkie kino dla dzieci, więc ich rywalizacja traci cały perwersyjny wymiar; Zbigniew jest wszak u Słowackiego zakochany we własnej macosze, a macocha to jednak prawie matka. Mazepa zaś, Bohun in spe, z sowizdrzała i błazna u Słowackiego, jak to u Słowackiego, przemienia się w kozackiego świętego, niemal męczennika. Najpierw broni honoru swojego świętoszkowatego króla, a potem staje w obronie miłości Zbigniewa i Amelii (Katarzyna Zawadzka), by w końcu, wsadzony na dzikiego konia (znów motyw, który powróci u Sienkiewicza), przepaść na stepie.

Jak kończy Mazepa, trzeba wyjaśnić koniecznie, bo z przedstawienia Tomaszuka się tego nie dowiemy. Reżyser oparł się na filmowej adaptacji Gustawa Holoubka z 1975 r., ale w Teatrze Polskim, niestety, nie wydobył w miarę spójnej historii z pogmatwanego tekstu Słowackiego. Widz postawiony zostaje w kłopotliwej sytuacji, kiedy z poszatkowanego, arcypoetycznego tekstu musi wyczytywać intrygę, co jeszcze komplikują aktorzy, którzy z trudem przebijają się z tekstem momentami zagłuszanym przez muzykę. Do tego reżyser - jak Sienkiewicz, nie przymierzając - próbując zaspokoić wszelkie gusta, nie zaspokoił do końca nikogo.

Pomysł był nawet intrygujący: zmienić zamek Wojewody w żelazny labirynt, po którym pełzają projekcje jak z noktowizyjnych kamer, potęgując wrażenie klaustrofobii i nieustannej inwigilacji. W tej przestrzeni wszyscy są nie tyle podejrzani, ile prześwietleni, a ich najbardziej ukryte intencje i pożądania stają się jawne.

Ale już ten "nowoczesny" pomysł od początku zostaje utopiony w anachronicznym i kiczowatym niby-peep-show w wykonaniu królewskich podfruwajek, który wyglądaj ak wyciągnięty z archiwów telewizji. Jeśli miała to być ironia, okazała się ona zbyt subtelnym narzędziem dla twórców przedstawienia. Z przypowieści o hipokryzji, władzy i zakazanych miłościach zostaje tylko historia króla hipokryty i podszczypywacza orazjego gamoniowatego sługi, który chce wszystkim zrobić dobrze, tylko zawsze wychodzi mu na opak.

Jest jednak powód, dla którego warto obejrzeć "Mazepę" w Polskim - Daniel O brychski grający Wojewodę.

Starego męża, który nie wierzy w lojalność młodej żony. Niewolnika własnego honoru, który wplątuje się w sidła zastawionych przez siebie pułapek.

Zbolałego starca, który ostatkiem sił stara się nie okazać swojej bezsiły i bezradności.

Chorego na niemotę uczuć, który nie umie wyrazić ani miłości, ani gniewu, ani rozpaczy, ani bólu. Żywego trupa, który naraz traci żonę, syna i świat cały. Wreszcie tyrana, który budzi zarazem nienawiść i współczucie.

Wojewoda Olbrychskiego od początku świadomy jest swojej klęski. Właściwie - ona już się wydarzyła, zanim padło ze sceny pierwsze jego słowo. Nawet nie wtedy, gdy wziął za żonę dziewczynę w wieku własnego syna. Może nawet nie wtedy, kiedy poczuł się na tyle stary, by zacząć dokarmiać się młodością. Tragedia Wojewody jest wpisana w jego los - ojca, władcy, poddanego, romantycznego bohatera. Przez Wojewodę prześwieca 50 lat aktorskiej biografii Olbrychskiego i świadomość wszelkich możliwych romantycznych ról, masek i przemian. Nic dziwnego, że tak przejmujący jest w roli romantycznego bankruta.

Szkoda, że Olbrychski opowiadający tę tragedię jest na scenie właściwie sam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji