Niedyskretne uroki schematu
Łatwo sobie dworować z repertuaru niedawnego poniedziałkowego wieczoru, tak się bowiem złożyło, że w Teatrze TV obejrzeliśmy trzy paryskie damy, zwołujące się co czwartek na herbatę, a w kinie Dwójki o jedną damę było mniej, ale takie dwie, jakie się zdarzają tylko, ufam, w Londynie, wystarczą (sobie) za więcej. W obu fabułach wszystko krążyło wokół nieobecnego mężczyzny i nie brakowało sugestii, że nawet gdy mężczyzna jest, to i tak jakby go nie było. Czyżby w takiej zbieżności repertuarowej doszła do głosu jednak jakaś wersja feministycznej prowokacji, którą wiadomo, jak traktować?
W każdym razie w obu utworach przeważa z pozoru beznamiętna i bezstronna obserwacja obyczajowa i psychologiczna, kierująca się niby w stronę emancypacji, a w istocie - selekcji. Oto kobieta wyłączona - jakkolwiek drastycznie to zabrzmi, to w zgodzie z intencjami takiego ujęcia - z obiegu społecznego (zresztą bardzo często dla wyjaskrawienia sytuacji sięga się do motywów także biologicznych), kobieta jako taka. A więc przede wszystkim - bez mężczyzny? Selekcja owa działa nawet jakby wstecz, wszelki ślad obecności mężczyzny staje się coraz bardziej nikły. Więcej w tym abstrakcji czy naturalizmu?
Piotr Cieślak reżyserując w telewizji "Damy czwartkowe" powtórzył, a nawet wzmocnił efekt swej niegdysiejszej inscenizacji tej sztuki w Teatrze Powszechnym. Trzy znakomite aktorki: Mirosława Dubrawska, Elżbieta Kępińska i Anna Seniuk doskonale rozumieją, że mają do rozegrania najtrudniejszą może szaradę: znane - w znanym. Bohaterki sztuki bowiem nie są w stanie zaskoczyć siebie czymkolwiek, co nie byłoby do przewidzenia. Linia fabularna nie tworzy okazji innych, jak wyłącznie takie, w których postaci mają się widzowi zaprezentować od razu na tyle wyraziście, aby mógł każdą zidentyfikować w każdej sytuacji i kwestii. Aktorska genialność wykonawczyń sprawia, że zachwyca nas to, co spodziewane.
A jednak słusznie zarzucano kiedyś temu utworowi naturalistyczną pustkę myślową. Telewizyjna wersja tylko łagodzi to pomówienie. Schematyzm został spatynowany, stuszowany (pastelowy odcień scen retrospektywnych), nieco retoryczna moralistyka monologów wewnętrznych (anachroniczny pogłos tzw. kwestii na stronie) zyskała na wiarygodności, jaką zapewnia możliwość różnicowania planów. Cóż, wydaje się, że Cieślak zareplikował na podniesiony kiedyś zarzut, próbując z jeszcze większym powodzeniem dowieść, że przeciętność schematu zawiera też nieco z tajemnicy egzystencji. Czy jednak doskonalenie warsztatu wyklucza uleganie fałszywej świadomości?
Oczywiście, pytanie brzmi bardziej groźnie niż tego wymagają okoliczności. W odbiorze "Czwartkowych dam" góruje po prostu przyjemność obcowania z wielkim aktorstwem, wśród niuansów którego nie zabrakło zresztą nutki relatywizmu. Gorzej z drugim wariantem fałszywej świadomości, jaki dość brutalnie usiłuje narzucić film Anthony Harveya "Kobiety Ryszarda". Odkrycie zdrady zmarłego (przy okazji tejże zdrady) męża staje się dla bohaterki bodźcem do zbliżenia z rywalką, będącą bardziej niż kiedykolwiek winowajczynią. Zbliżenie staje się dosłowne. Aby od tej dosłowności nieco uciec, reżyser każe obu kobietom Ryszarda, które są już swoimi kobietami, wejść w potrzask schematu: kocham - nienawidzę.
Znów wszystko, co było obecnością mężczyzny, zostaje zlikwidowane, sprowadzone do rangi rekwizytu. Obie kobiety jednak zamiast wystąpić jako takie, co sobie zamierzył reżyser, okazują się tylko coraz bardziej brutalne (Liv Ullmann) i wulgarne (Amanda Redman). Szkoda trwonienia sił wybitnych aktorek na rzecz aż tak schematycznego determinizmu. W obranym rozwoju wydarzeń prawda psychologiczna tych postaci musiała się bowiem tak uformować, ale to właśnie zawstydza mnie i krępuje jako widza (nie sam fenomen tej wersji miłosnego zbliżenia).
Tym razem nie jest to więc zwycięstwo warsztatu artystycznego, okupujące ulegnięcie pokusom fałszywej świadomości. Może poza jedną kapitalną sceną, gdy wyemancypowana, ale i trochę tym zdeprymowana bohaterka radykalnie rozprawia się ze złodziejem, który zakradł się do domu pod jej nieobecność; biedak, wzięto na nim pomstę, jak na mężczyźnie, gdy on pojawił się tu tylko jako włamywacz! "Kobiety Ryszarda" to film, łącznie z pobrzmiewającym szekspirowsko tytułem, nazbyt spreparowany, aby nie przegrać ze zwykłym melodramatem, gdzie występują bardziej obiegowe konwencje seksualne. Bo też i melodramat, i seks tak przeorientowany są o wiele bardziej serio niż to może znieść naturalizm.
Zapewne obu utworom - dość przekornie, przyznaję, tu omówionym - nie zabrakło widzów, którzy przyjęli je bez zastrzeżeń, a przynajmniej bez podejrzenia, że za każdym razem próbowano na nich manipulacji. Jeśli decydował o tym dość popularny światopogląd, wyrażony w arietce: "Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki...", to stanowisko takie wypada uszanować. Tym bardziej, że jak podejrzewam tylko w tej skali można zasadnie (bez ośmieszania się) postawić problem kobiety jako takiej. Ale już ciut dalej zaczyna się życie, pojawiają się ludzie. A tuż-tuż również sztuka. Kobieta nie może wystąpić w roli i funkcji czystego wynalazku poezji, to nie udało się nawet Rilkemu. Tym bardziej nie może kobiety wymyśleć naturalizm...