Artykuły

Za kolędy dziękujemy

OCZYWIŚCIE zdaję sobie sprawę, że przytoczona w tytule parafraza ma semantycznie inny sens od słów finałowej kolędy, czy tylko piosenki kolędników. W piosence idzie o haracz, którym wykupił się gospodarz. W teatralnym sensie mogą to być tylko (może zresztą aż) oklaski. A braw, wraz z gronem mocno grypą przetrzebionej publiczności premierowej, nie skąpiłem. Najserdeczniej dziękując za owe kolędy, czy szerzej mówiąc za widowisko oparte o folklorystyczne tradycje bożenarodzeniowe.

Tak się złożyło, że nie widziałem ani autentycznego przedstawienia schillerowskiego, ani późniejszych repetycji - by nie rzec wręcz: odbitek - realizowanych w różnych teatrach, głównie przez ludzi, którzy w schillerowskiej "Pastorałce" udział brali. Znając wersję schillerowską jedynie z kronikarsko-literackiego, (a więc nie zupełnie zobiektywizowanego zapisu) a także bardziej obiektywnych, ale także niepełnych - przez swą fragmentaryczność - przekazów filmowych, pozostawiam wszelkie porównawcze rozważania. Nie to jest zresztą najbardziej istotne.

Niezależnie bowiem od wszystkiego wersja zaproponowana przez Teatr Współczesny ze wszech miar na uwagę zasługuje. Pozostało w niej ponad wszelką wątpliwość to, co w dziele Leona Schillera - nie tylko jako autora i kompilatora - jest bodaj najcenniejsze. To znaczy "zachowanie od zapomnienia" pewnych przejawów narodowego jestestwa. A do tych właśnie przejawów zaliczyć trzeba na pewno całą tradycję szopkowo-turoniową.

JITKA STOKALSKA nie była zafascynowana teatralną tradycją "Pastorałki", jeśli w ogóle kalki nazwać można tradycją. Czas jakiś terminowała jednak u człowieka, który twórczo, choć często także polemicznie, do tradycji Schillerowskiej nawiązywał. To się w widowisku czuje, choć nie czynię reżyserowi z tego zarzutu. Wziąwszy od jednego ze znakomitych ludzi teatru tekst, od drugiego konwencję, by nie rzec stylistykę teatralną, stworzyła widowisko ciekawe.

Trzeba też powiedzieć, że autentycznym współtwórcą sukcesu jest autor kapitalnej scenografii ZENOBIUSZ STRZELECKI. A podkreślenia jest godne także dlatego, że scenograf nie próbował sugerować, iż jego trud i jego propozycje są najważniejsze; pełnił w stosunku do zamysłu inscenizatora z całą pokorą funkcje służebne. Ale jak je pełnił, jak reżyserowi i aktorom pomagał!

Podpowiedziano mi w czasie antraktu - dzięki za to, bo mam ucho raczej drewniane - że autor muzyki JERZY DOBRZAŃSKI odwołał się do innych tradycji niż w Schillerowskim prototypie. Ale i ta muzyka bardzo przecież w ogólnym rozrachunku istotna, trafiała, w moim przynajmniej odczuciu, w przysłowiową "dziesiątkę".

Najważniejsze jest jedno: reżyser potrafił tekst zmontowany w latach dwudziestych przekazać niemal pół wieku później w sposób oryginalny i zabawny zarazem. Odwołując się przy tym do współczesnych doświadczeń i dzisiejszej wrażliwości widza. Jest to więc spektakl zabawny, ruchliwy, kolorowy. Jednocześnie zaś prowokuje do stwierdzania, że ta wersja jest chyba bardziej frapująca od nasyconej aluzjami i podtekstami propozycji z roku 1968.

Ważne jest także, że ów tekst zmontowany w latach dwudziestych pozostał do dzisiaj w pełni żywy i atrakcyjny. Przekazano go innymi środkami scenicznego wyrazu, bo - pełni szacunku dla tradycji - żyjemy jednak w innym okresie. Sukcesem reżysera byłby więc z jednej strony szacunek dla tradycji, z drugiej zaś nasycenie jej nowymi formami. Nie miałoby większego sensu punktowanie wszelkich podobieństw i odmienności; ważny jest głównie ogólny kształt żywego i liczącego się w dorobku teatru przedstawienia.

OCZYWIŚCIE w tym typie widowiska nie najważniejsze są aktorskie kreacje czy tylko propozycje. Ważą one tyle tylko, o ile współtworzą inscenizacyjny kształt widowiska. Wśród karnego zespołu wyróżnić trzeba jednak przede wszystkim BARBARĘ MARSZAŁEK (Maria), która po dobrej roli w "Przedwiośniu" zgłosiła równie udaną propozycję. Wyróżnić trzeba także bardzo zabawnego (zwłaszcza w scenie "kuszenia butelką gorzałki") HENRYKA HUNKĘ (Joseph), niezwykle fizycznie sprawnego a jednocześnie zabawnie zarysowującego swego Diabła ANDRZEJA WITKOWSKIEGO, szopkowego właśnie JERZEGO Z. NOWAKA w roli Heroda i prześmiesznego Żyda w interpretacji ANDRZEJA SKUPIENIA. Nie znaczy to jednak, by pozostali wykonawcy, a wśród nich przede wszystkim EDWARD LUBASZENKO (Bartos) i MARLENA MILWIW (Ewa) byli słabsi... Nie! Wszyscy aktorzy - co podkreślić wypadnie - rezygnując z własnych laurów pracowali dla ostatecznego kształtu tego widowiska, które jest i dobre i potrzebne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji