Artykuły

Rozkosze podróży

Podróż ma dla mnie znaczenie magiczne. Jest to radość samotności, w której wszystko sobie już uporządkowałeś. Pamiętam z dawnych czasów, na festiwalach, w których teatr brał udział, wiadomo było, że nigdzie się nie spóźnisz, będziesz "uporządkowany". Ale odkąd zacząłem sam sobie wszystko organizować, to cała logistyka mojej peregrynacji leżała w moich rękach. I już trzeba się było skupić; kiedy, gdzie, jak itd. I to jest stresujące - Jerzy Stuhr rozmawia z Marią Malatyńsą o podróżach.

Pierwszy raz od długiego czasu, bez lekarzy i bez rodziny, wybrał się Pan do Rzymu na przymiarkę kostiumu do nowego filmu. Jak podróż? Czy to prawda, że gdy wsiądzie Pan do samolotu, to zaraz odzyskuje siły?

- Prawda, bo podróż ma dla mnie znaczenie magiczne. Jest to radość samotności, w której wszystko sobie już uporządkowałeś. Pamiętam z dawnych czasów, gdy wsiadało się z kolegami ze Starego Teatru do pociągu, czy do autobusu, to zanim otwarło się "pierwszą flaszkę", już przychodził nasz teatralny dyrektor administracyjny i zbierał od wszystkich paszporty. Pewnie, żebyśmy nie zgubili, albo żeby po prostu mieć wgląd w nasze dokumenty.

Tak czy inaczej, on się nami opiekował. Na dobre i na złe. A to znaczyło, że nic cię nie musiało obchodzić. Mogłeś swobodnie otwierać "kolejną flaszkę", bo i tak było wiadomo, że podwiozą człowieka pod hotel, zawiozą do teatru, zadbają.

Pamiętam, że nie odczuwaliśmy tego wówczas, jako ciężaru i "zniewolenia". Raczej, jako szansę na "spokojną głowę". Wszak nie należeliśmy do społeczeństwa zbyt obytego w podróżach na Zachód, więc taka organizacja w poruszaniu się dawała poczucie ogólnej sprawności. Na festiwalach, w których teatr brał udział, czy w prezentacji ówczesnych przedstawień, "Biesów", czy "Zbrodni i kary", wiadomo było, że nigdzie się nie spóźnisz, będziesz "uporządkowany".

Ale odkąd zacząłem sam sobie wszystko organizować, to cała logistyka mojej peregrynacji leżała w moich rękach. I już trzeba się było skupić; kiedy, gdzie, jak itd. I to jest stresujące.

Dziś, z perspektywy lat, widzę wyraźnie jak włoski teatr jest pod względem tej samodzielnej organizacji wręcz okrutny. Grasz np. we Florencji, a następne przedstawienie grasz za dwa dni w Palermo. I po skończonym spektaklu inspicjent mówi: Drodzy koledzy, spotykamy się w Palermo, za dwa dni, o godz. 16 na próbie w teatrze Biondo, przy Via Roma. I to wszystko. Oczywiście, ty wiesz, że masz do dyspozycji samolot, pociąg, statek, ale absolutnie nikt się nie interesuje, jak tam dotrzesz. Masz być, a reszta to twoja sprawa. Teraz się organizuj, żeby o 16, za dwa dni być w teatrze.

Najpierw był to problem, potem było coraz sprawniej, a wreszcie jest tak, że potrafisz już wszystko wykombinować i mapa oraz zegarek nie mają dla ciebie żadnych niespodzianek.

Ale gdzie tu magia? Ona pojawia się wtedy, gdy wszystko idzie sprawnie i możesz spokojnie zagłębić się w siebie, bo ktoś, komu ty oddajesz stery, już teraz o tobie myśli. Dlatego tak lubię podróż samolotową, bo w momencie przejścia za barierki już "oni" się tobą interesują. Ty jesteś pasażerem. Nawet gdy sobie przyśniesz w Business Lodge, to oni cię wywołają przez megafon i nie odlecą, dopóki cię nie znajdą.

Przebywanie na lotniskach było dla mnie zawsze chwilą wytchnienia. Już nie było tego, zdążę-nie zdążę, tylko był spokój. Oczywiście, teraz podróżuję business klasą i to nie z tego powodu, że jest lepszy fotel, ale dlatego, że jadę do pracy. I połączenia dla takich pasażerów są lepsze, bo przy każdej awarii lotów dają mi pierwszeństwo przy kombinacjach przesiadek. Co jest oczywiście w interesie bardziej producentów niż moim. I jeśli na przykład jest erupcja wulkanu, to ja jestem pierwszy, który dostanie połączenie z inną linią, a nie siedzę dwa dni na lotnisku w Monachium.

Ale powróćmy do samego Rzymu. Wylądowałem i jestem. Usiadłem w moim barze, w którym zawsze siadałem, a kelner już woła z daleka, Maestro, Grappa? A ja mówię nie, tym razem nie, daj mi kieliszek wina. To prawdziwy symbol tych nowych dla mnie czasów. Ale Rzym - w porządku. Te same czułe wrażenia, a jeszcze przewidywanie ostrożne, że już niedługo będę tu grał. Czyli znowu może się uda, że będę tu na co dzień.

Zanim to nastąpi, rozejrzałem się za modą. Mam taki sklep na Via del Corso, który dyktuje modę. I stwierdziłem, że i w Polsce jesteśmy na czasie: podobne, kuse marynareczki, takie bliskie ciała się nosi, tylko buty z prawdziwego krokodyla, za 300 euro - to nas jakby lekko różni. I dobrze!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji