Nie demolując Mickiewicza
JACEK CIEŚLAK: Co może zainteresować w Mickiewiczowskich "Dziadach" masową widownię telewizji, która ostatnio najchętniej ogląda komercyjny Polsat?
JAN ENGLERT: Telewizja jest takim medium, które umożliwia przeciętnie inteligentnemu widzowi, w tym młodzieży szkolnej, zetknięcie się z dramatem romantycznym, w formie innej od tej, którą narzuca lektura szkolna. Wiem dobrze od swoich dzieci, a i od studentów w szkole teatralnej, o straszliwej niechęci, jaka towarzyszy "Dziadom". Interesowało mnie, jak ją przełamać nie demolując Mickiewicza. Jak go przybliżyć w nowych zupełnie okolicznościach, kiedy to dramat historyczny i patriotyczny nie ma tak żywego odniesienia do współczesności. Nie mogę, oczywiście, pominąć kwestii, że "Dziady" to nasz największy dramat narodowy, arcydzieło literatury i teatru. Nie tylko zresztą w wymiarze narodowym. Wyreżyserowałem je tak, jak je dzisiaj czytam, czyli jako dramat jednostki. Myślę, że to może zainteresować młodych ludzi.
Jakie emocje chce pan w nich rozbudzić "Dziadami"?
Moja bezczelność i zarozumiałość pozwala mi wierzyć, że obudzę w tej młodzieży Mickiewiczowskiego bohatera. Najprościej jest negować wszystko. Ale jest przecież i taka młodzież, która pragnie tworzyć. Chce, jak mówił Słowacki, być kimś więcej niż tylko "zjadaczami chleba". Wadzi się z porządkiem boskim, buntuje przeciwko światu. To właśnie do niej adresowane są "Dziady".
Są młodzi ludzie, którzy w atmosferze Mickiewiczowskiej metafizyki wadzą się ze światem i Bogiem?
Niekoniecznie ze światem i Bogiem. To może być także spór z samym sobą lub światem i Bogiem w sobie.
Czy odbiór "Dziadów" może ułatwić rozbudowany w pana przedstawieniu wątek miłosnego zawodu Gustawa?
Część czwarta była mocno kreślona przez reżyserów, bo przy wadze problemów III części, wydawała się piszczeniem młodego kota. Romantyczne wierszyki ginęły w cieniu ogromnej tragedii narodowej. Oczywiście wszyscy znają cytat "Kobieto, puchu marny". Ale wielu nie wie, skąd on pochodzi. Było dla mnie oczywiste, że jeżeli nie pokaże się dramatu Gustawa, to co ma znaczyć przemiana w Konrada. Uniesienia i klęski pierwszej miłości nie mogą wypełnić życia temu, kto chce po sobie zostawić trwały ślad. Tym trwałym śladem w polskim romantyzmie są cierpienia za miliony. Tajemnicą dramatu romantycznego odczytanego w sposób egzystencjalny, jako dramat jednostki, jest uświadomienie sobie prawdy o konieczności odnalezienia się w świecie, a nie konstruowania świata na własne podobieństwo.
Jak dziś młodzi ludzie mogą odebrać decyzję Konrada, który budzi się z miłosnego odrętwienia i bierze na siebie odpowiedzialność za naród?
Nie wiem. Ale wierzę, że znajdzie się poważna grupa młodych - tych, którzy chodzą do teatru, których można spotkać w księgarniach i w kinie na ambitnych filmach - rozumiejąca sens mojego spektaklu. Albo ktoś jest wrażliwy, albo nie. Nie oszaleje nagle dla Mickiewicza młody ćpun, który szuka pieniędzy na narkotyki, chłopak kombinujący jak zarobić na dekle samochodowe lub ich rówieśnik żyjący wyłącznie w świecie komputerów. Dla zwolenników elektroniki dużą zachętą do oglądania spektaklu będzie z pewnością jego wizualna strona, zdjęcia Witolda Adamka oraz filmowy rytm narracji.
Rzeczywiście, pańska inscenizacja jest bardzo telewizyjna, uporządkowana fabularnie. Konrad zesłany w kibitce na Sybir, przysypia na etapie w zniszczonym kościele. We śnie powracają kolejne zdarzenia.
Bardzo podobał mi się ten inscenizacyjny pomysł Macieja Prusa. Postanowiłem go powtórzyć.
Filmowe jest to, że zdarzenia rozwijają się równolegle, na kilku planach. Mickiewiczowskie monologi ilustrują "przebitki" - rozstania z Marylą, jej wesela, aresztowań. Ale bywa, że te ilustracje są zbyt dosłowne. Gdy Guślarz mówi "zgaście świce", kamera banalnie podąża tropem słów.
W teatrze również gasną świece w tym momencie. Dlatego lepszym przykładem ma potwierdzenie pańskiego zarzutu banalności jest tekst "i lotem błyskawicy niknie w długiej ulicy". Na wizji dzieje się coś, czego poeta nie wpisał w didaskalia - Maryla biegnie przez las. Przyznam, że miałem wątpliwość, czy mogę właśnie tak zrealizować tę scenę. Mogłem wyemitować sam monolog. Ale wierzę montażystom, którzy powiedzieli, że facet mówiący w telewizji dłużej niż 12 minut, nie ma u widowni szans. Zmiana planu, cięcie, pomaga widzowi zatęsknić za bohaterem.
A jednak takie zabiegi można zrozumieć jako votum separatum wobec siły Mickiewiczowskiego wiersza, a także znakomitych ról w pańskim spektaklu - zwłaszcza kreacji Michała Żebrowskiego. Rzadko zdarza się słyszeć tak pięknie i naturalnie mówiony przez polskich aktorów wiersz.
Było wiele scen, w których wprowadzenie montażu filmowego było dla mnie bolesne.
Najsłabiej wypada scena guseł, której rytm nadaje monotonna muzyka Jerzy Satanowskiego.
Za łatwo feruje pan wyroki. Nie zgadzam się z taką oceną. Właśnie oczekiwałem estetyzującej muzyki, która łączy tradycję z folklorem. Może lepsza byłaby bardziej rozbuchana, hardrockowa. Ale nie miałem odwagi, żeby pójść tak daleko. Jednak czuje się konserwatystą. Dla mnie szalenie niebezpieczna była już zmiana układu tekstu. To prawda, że Guślarz jest w moim spektaklu rodzajem szamana. Inscenizuje gusła do tego stopnia, że ich uczestnicy zaczynają wcielać się w wywoływane duchy. Tak jak w voodoo.
Przyzna pan, że gdy Guślarz gra na tam-tamie, to jednak przesada?
Kto panu powiedział, że na Litwie nie było takich bębnów? Dla mnie kształt bębna miał drugorzędne znaczenie. Tak jak dyskusja, gdzie husaria w "Potopie" miała przyczepione skrzydła - do siodła czy pleców.
Dobrze wypadły efekty specjalne i elektroniczny montaż, gdy w więziennej celi Konrad kłócąc się z Bogiem, przemienia się w diabła. Nie bał się pan, że zwolennicy tradycji zarzucą panu używanie sztuczek rodem z filmów Schwarzeneggera?
Efektów miało być więcej. Doktora Becu zabijał widoczny gołym okiem piorun kulisty. Uznałem jednak, że to przekracza dobry smak. Problem twórcy telewizyjnego polega na tym, że jest o krok od zrobienia bajki albo science fiction.
Dużym zaskoczeniem jest pańskie ujęcie Aniołów jako grupy kolędujących dzieci.
Przeciwnicy tego przedstawienia, a myślę, że ich nie zabraknie, będą mu zarzucali antyromantyczność, brak mistycyzmu i świata nadprzyrodzonego. Oczywiście on jest w tym spektaklu. Tylko, że personifikować Anioła w naszych czasach, to jest prawdziwe piekło teatralizacji. Łatwiej o diabły. Dlatego nie bardzo wyobrażałem sobie pokazanie Aniołów inaczej niż właśnie jako kolędujące dzieci. Tak jak zrobił to Kazimierz Dejmek.
Ale jak zinterpretować pojawienie się kolędników w finałowej scenie, kiedy rozjadą się już Konrad i ksiądz Piotr?
Jak pan chce. Nie chciałem, żeby ta scena wypadła jednoznacznie. Na marginesie dodam, że spotkałem się już z interpretacją mówiącą, że chodzi o rozbrat Kościoła ze społeczeństwem...
Jak podsumuje pan dwa lata pracy i przygotowań telewizyjnych "Dziadów"?
Przede wszystkim - to dyrektor Teatru Telewizji Jerzy Koenig namówił mnie do podjęcia pracy nad scenariuszem. Władze telewizji nie odnosiły się przychylnie do wystawienia "Dziadów". Mówiono, że budżet przedstawienia pochłonie koszty trzech poniedziałkowych Teatrów Telewizji. Byli tacy, którzy chcieli mnie odwieść od inscenizacji. Ale się uparłem. Można było mi wybić ten pomysł z głowy, gdy tylko zdążyłem się z nim przespać. Jeszcze po trzech miesiącach od rozpoczęcia pracy, zgodziłbym się na aborcję. Dziś dziecko się urodziło. Ktoś może powiedzieć, że ma kaprawe oczko i jedną nóżkę dłuższą. Ale tatuś jest szczęśliwy. Tym spektaklem zamykam swoje rozliczenie z romantyzmem. Tego, co mnie przez lata "gniotło", nie mogłem wyrazić jako aktor. Zrobiłem to jako reżyser. Nikomu nie chcę się podlizywać. Mam frajdę. Udało mi się zrealizować po raz pierwszy w historii całość "Dziadów" z proporcjonalnym udziałem części I, II, III i IV widowiska. Nie zmieściła się jedna scena - "Salon warszawski". Nie koresponduje z moją interpretacją. Wszystko zawarłem w trzygodzinnym widowisku granym przez ponad 100 aktorów, którzy pracowali na planie trzy tygodnie. Wszyscy oni, a także producenci spektaklu, jego twórcy i ekipa w nadzwyczajny sposób zmierzyli się z trudnościami, które piętrzyły się w czasie realizacji tego gigantycznego przedsięwzięcia. Dlatego nie mam żadnego alibi na błędy i niedociągnięcia. Od ich wynajdywania są siedzący w fotelach koneserzy i widzowie telewizji. To oni mają rację.
W sobotę 1 listopada Program I TVP wyemituje "Dziady" Adama Mickiewicza w reżyserii Jana Englerta. Jest to największe przedsięwzięcie w historii Teatru Telewizji, a zarazem pierwsza w historii realizacja "Dziadów" w całości.
"Dziady" Englerta są spektaklem kontrowersyjnym, na pograniczu tradycji i nowoczesności. Zadowoli koneserów pięknie mówionego wiersza i dobrze zagranych ról. Z drugiej strony zainteresuje współczesną publiczność telewizyjną i może przełamie stereotyp lektury szkolnej. Ma filmowy rytm narracji, wiele planów symultanicznie prowadzonej akcji. Wykorzystano w nim
efekty specjalne, jakie można oglądać w filmach science fiction.
Już pierwszy publiczny pokaz spektaklu w warszawskim Teatrze Małym wywołał burzliwą, skrajnie różną reakcję widzów. Podzielił też krytykę. Redakcja miesięcznika "Teatr" poświęci mu dużą część listopadowego numeru. Świadczy to o tym, że "Dziady" nie są martwą klasyką. To dobre nawiązanie do tradycji słynnych inscenizacji Stanisława Wyspiańskiego, Leona Schillera, Kazimierza Dejmka, Konrada Swinarskiego czy ostatnio Jerzego Grzegorzewskiego. Każda z nich zmieniała oblicze polskiego teatru. A bywało - jak w przypadku Dejmkowskiej z 1967 r. - że i życia społecznego.
Łącznie przygotowania do spektaklu trwały dwa lata, praca na planie - trzy tygodnie. Zagrało ponad 100 aktorów.