Artykuły

Butterfly kronika zapowiedzianej śmierci

"Madame Butterfly" w reż. Pii Partum w Operze na Zamku w Szczecinie. Pisze Ewa Podgajna w Gazecie Wyborczej- Szczecin.

Młoda reżyserka Pia Partum przełożyła "Madame Butterfły" na współczesną historię. Tytułowa bohaterka jest w niej bardziej skupiona na egzystencjalnym bólu życia niż na miłości do ukochanego.

Bardzo efektownie prezentował się chórek gejszy

W kontekście "Madamy Butterfły" Giacoma Pucciniego dużo się zawsze pisze o wielkiej tragicznej miłości. Młodziutkiej Japonki, która dla amerykańskiego porucznika porzuca swoją religię i tradycję, a okazuje się tylko miłosną zabawką na czas przystanku w Kraju Kwitnącej Wiśni. Tymczasem ona w finale poświęci dla niego samą siebie.

Nowa inscenizacja Pii Partum prze nosi operę do współczesnego Tokio, co pozwala uwolnić inscenizację od orientalnego entourage'u (choć główną bohaterkę na scenie zobaczymy też w pięknym kimonie).

Rzecz dzieje się w nowoczesnym mieście XXI w. Na bokach sceny wyświetlanyjest film, poprzez który patrzymy na miasto z perspektywy kogoś szybko poruszającego się (a może lecącego jak ćma?) w nocy jego rozświetlonymi, ale pustymi ulicami. Trochę jakbyśmy poruszali się przy pomocy kursora w grze komputerowej. Jest w tym świecie straszna sztuczność, która przywołuje jakieś destrukcyjne napięcie. Człowiek, który karmi się takim światem, z góryjest skazany na samotność, na pustkę.

Przebiegające przez scenę cieniutkie linie neonów przywołują też skojarzenie z liniami w aparaturze medycznej sygnalizującymi zamieranie funkcji życiowych. Taki jest rytm życia Butterfly. Jej emocje Pia Partum odczytuje po nowemu, a właściwie wymyśla od nowa. Współczesna tytułowa bohaterka opery Pucciniego jest bardziej skupiona na pogrążaniu się w swoim świecie i egzystencjalnym bólu życia niż na miłości do ukochanego. Wkrada się jednak tu poważny zgrzyt. Sceniczna adaptacja Partum każe nam patrzeć na Butterfly w sposób bardziej intymny, szukać ciemnej strony psychiki, wrażliwości na świat, wrażliwości, która staje się destrukcyjna.

Tymczasem na scenie mamy zestaw pięknych głosów Marii Gessler (Butterfly) i Francisco Almanza (Pinkerton), ale w ich rolach żadnej prawdy.

W pamięci pozostanie mi kilka niezwykłych ironicznych obrazów, prztyczków dla popkulturowej kondycji świata. Kiedy na scenie pojawia się chór - gejsz w landrynkowych kostiumach - kimonach przed kolanko i z trudem poruszających się drobnymi, małymi kroczkami w... butach na kilkunastocentymetrowych obcasach. Gejsze zaopatrzone są w malutkie aparaty fotograficzne, którymi z takim samym zapałem fotografują szklankę wody jak cierpiącą kuzynkę. Albo kiedy w drugim akcie, w którym Butterfly czeka na Pinkertona, jej dom wyściela różowy piasek, jakby była na jakiejś wyspie miłości. Wszystko dzieje się w takt muzyki Orkiestry Opery na Zamku pod batutą Wojciecha Semeraua-Siemianowskiego, któremu udało się odświeżyć partyturę. Muzyka brzmi interesująco, różnorodnie, niemal impresjonistycznie, nowocześnie. W "Madamie Butterfly" jest nie tylko melodramatyczna melodyjność, ale i domieszka orientu i cytatów amerykańskich, np. z hymnu Stanów Zjednoczonych.

Melomani przyjęli premierę gorąco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji