Artykuły

Deus kosmateus

177 lat temu Jan hrabia Potocki nabił pistolet srebrną kulką od cu­kiernicy i palnął sobie w łeb. Zo­stawił rękopis "Rękopisu znalezio­nego w Saragossie", pisanego przez wiele lat dla własnej przy­jemności i przyjaciół. 12 grudnia, w dniu, w którym - jak chcą nie­którzy - przypada rocznica śmierci Potockiego, Tadeusz Bradecki w krakowskim Starym Teatrze doko­nał teatralnego cudu. Wystawił "Rękopis" we własnej kongenial­nej adaptacji, oddającej nie tylko treść powieści, lecz także odwzoro­wującej na scenie jej skompliko­waną, szkatułkową kompozycję. I chociaż spektakl trwa cztery i pól godziny, to żal, kiedy się kończy, tak jak żal każdej pięknej i pięknie opowiedzianej historii.

Potocki żył w czasach swoiście podobnych do naszych. Kończyło się coś, co znał i rozumiał, a za­czynało nowe, niepokojące i bez-rozumne. Nie po raz pierwszy i nie ostatni świat wyszedł z formy. Nie można było już niczego jed­noznacznie nazwać, ocenić, ni­czego być pewnym, nawet siebie samego. Dwa lata temu Francis Fukuyama ogłosił koniec histo­rii. Jak na złość okazało się, że to nie żaden koniec, tylko kolejne przesilenie i przejście do nowe­go, nieznanego, a więc niepoko­jącego i bezrozumnego porządku. Potocki - oświeceniowy badacz ufający w racjonalność świata popełnił samobójstwo. Bradecki światu, który staje się coraz gor­szy, proponuje przedstawienie.

Scena jest prawie pusta. Po bo­kach na proscenium leżą sterty książek. Sala teatru, przemalo­wana na beżowo, kończy się wiel­kim lustrem, które można ukryć za kotarą. Po bokach galeria okien: tych prawdziwych, wycho­dzących na plac Szczepański, i dobudowanych, teatralnych. Na środku sceny stół, w głębi maja­czą dwaj wisielcy. Zaczyna się wielkie opowiadanie.

"Nazywam się Alfons van Worden...", "Nazywam się Pedro Velasquez...", "Nazywam się Inez de Cadenza...". Co jest prawdziwe? Komu można ufać? Co chwilę brawurowo i po mistrzowsku zmienia się konwencja teatru, który się tu gra, jest i teatr w te­atrze, wyjątkowo dobrze prze­kładający na scenę konstrukcję powieści. Umiem to, ale też i tamto, pokazywał Potocki, zmie­niając wciąż w swym dziele poe­tyki jak maski. Podobnie i z rów­nym mistrzostwem czyni to Bra­decki, a widzowie bawią się, bo wreszcie ktoś chce im coś opo­wiadać. Chodzimy z Don Felipe do teatru de la Cruz, oglądamy niezliczone miłosne przygody, powątpiewamy w prawdziwość wisielców, w jęki duchów z tea­tralnego korytarza. Przyzwycza­jamy się, że tu może zdarzyć się wszystko, a cokolwiek się stanie da się racjonalnie wyjaśnić. Na­wet wydobywający się nie wiado­mo skąd głos zdecydowanie do­magający się przerwania nie kończących się historii, krótkie jak piorun: "Dosyć", może to sam hrabia przybył do teatru, wszak cenił wysoko tę rozrywkę. W osta­tnim epizodzie pojawi się obłą­kany Diego Hervas, otoczony stertą ksiąg. Chciał w stu tomach zapisać całą wiedzę ludzkości. Wzbudza tylko politowanie. Mu­siał się wydawać żałosny także Potockiemu. Pisarz palnął sobie w łeb. Aktorzy wychodzą na sce­nę. Śpiewają bełkotliwe "Deus meus kosmateus", trochę niepo­radni, zagubieni. Rozlega się głośny strzał. Aktorzy schodzą ze sceny. Następnego wieczora wi­dzowie przestaną się śmiać w tym samym momencie.

W przedstawieniu gra bez ma­ła pół setki aktorów. To fenomen nie tylko na miarę Polski, ale chyba Europy. I wcale nie ilość jest tu najważniejsza, lecz zespołowość, specyficzna przecież umiejętność gry. Właśnie taka jakiej potrzeba, aby zapełnić te­atralny świat Bradeckiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji