Jan Potocki - tym razem na scenie
"Rękopis znaleziony w Saragossie" Jana Potockiego jest obszerną kompozycją polifoniczną, w której każdy bohater - we właściwym sobie rejestrze - ma głos niezależny, łączący się z innymi, z całością dzięki grze spotkań i lejtmotywów. Używając terminu muzycznego, mamy do czynienia z wielką fugą. - Renę Radrizzani. Ta powstała w końcu XVIII wieku powieść po dziś budzi podziw rozmachem epickim i barwnością rysunku całej galerii postaci. Nowatorska wówczas kompozycja szkatułkowa - w której kolejne opowieści zawierają się w sobie - zapewniła Potockiemu trwałe miejsce w historii światowej literatury.
Wystawić w teatrze "Saragossę..."?! Czyż może być pokusa bardziej szaleńcza - ale jednocześnie wydaje się fascynująca. Dyrektor Starego Teatru - Tadeusz Bradecki od czasu swej ostatniej premiery ("Fantazy", luty 92) raczej zajmował się łataniem dziur w budżecie teatru niż pracą artystyczną. Kolejnym spektaklem mierzył bardzo wysoko. Jego adaptacja objęła prawie 3/4 powieści. Ostateczna sceniczna wersja, trwa prawie 4 godziny, w spektaklu występuje zaś ponad 50 aktorów kreujących prawie 180 postaci. Trzeba przyznać: imponująca rozmachem to statystyka. Można odnieść wrażenie, iż dyrektor Bradecki postanowił "przebić" Krystiana Lupę (którego superprodukcja "Malte" trwała 12 godzin) - może nie w długości, ale w rozmiarach teatralnego tworzywa.
W teatrze chodzi jednak nie o statystyki, nie o ilościowe wyścigi - ale o artystyczną wizję i kompozycję. Z tego punktu widzenia spektakl Bradeckiego zaczyna budzić wiele wątpliwości. Nie, nie jest zły. Wiele w nim zabawnych, zaskakujących czy zwyczajnie interesujących epizodów. Ale właśnie - epizodów. Zbyt wyraźny jest rozwiew pomiędzy kolejnymi scenami, aby widz z uwagą śledził dramaturgiczny rozwój całości. Ten brak spójności widoczny jest pod koniec spektaklu, gdy po czymś w rodzaju "pierwszego finału" - akcja toczy się dalej, aż do finału, numer dwa.
Bradecki spróbował pokazać wiele. Mamy więc na scenie - komedię dell arte, Arabów i Indian śpiewających "Kiedy ranne wstają zorze". Oczywiście, wszystkie te epizody wynikają dość logicznie z założonej konwencji. Problem w tym, że jest ich trochę zbyt dużo...
W spektaklu występuje większość zespołu Starego Teatru. Niewiele tu jednak gwiazd - poza Trelą, Hukiem, Jerzym Nowakiem - oglądamy głównie aktorów z "drugiej linii". I choć tworzą oni swoje role całkiem poprawnie - dopiero gdy na scenie pojawia się np. Jerzy Trela czujemy, jak wiele w tym teatrze zależy od aktorskiej maestrii. Tadeusz Bradecki postawił bowiem przed aktorami zadanie arcytrudne. Scenografia zredukowana została do minimum - aktorom pozostał jedynie kostium i umiejętność stworzenia w ciągu kilku minut wyrazistej postaci. Czasem się to udaje, kiedy indziej trudno nawet zrozumieć, o czym dany artysta mówi - a to za przyczyną fatalnej dykcji u kilku aktorów.
Korzystnie na tle doświadczonych kolegów prezentują się młodzi - Szymon Kuśmider, Jacek Poniedziałek, Anna Radwan. Jeśli tylko będą dalej otrzymywali interesujące role, możemy czerpać z ich gry jeszcze wiele radości.
"Saragossa" Bradeckiego nie jest jeszcze spektaklem skończonym. Mam nadzieję, iż reżyserowi nie zabraknie odwagi i dokona wyraźnych skrótów i poprawek, które powinny nadać całości bardziej zwarty i przejrzysty charakter. Jak na razie jest to dobry spektakl, po którym jednak oczekiwaliśmy więcej.